Miniatury Walentynkowe Autorów NE I  3.45/5 (17)

17 min. czytania
Al_Capone_in_Florida

Źródło: Wikipedia

MINIATURA FOXMA

– Skurwiel! Jak on mógł!? Ten jebany śmieć, karakan! – Pojedyncza kropelka śliny splamiła jasnozielony garnitur mężczyzny siedzącego w wygodnym, skórzanym fotelu. Al Capone nie posiadał się z wściekłości. – Podnieść rękę na samego Dona?!

By ukoić nerwy, sięgnął po szklankę w jednej trzeciej wypełnioną whisky. Wypił jednym haustem. Mocne, dobre, doprawione goryczką nielegalności.

Stojący za plecami pryncypała barczysty goryl poruszył się niespokojnie. Niezwykle rzadko zdarzało się, by wielki człowiek – a takim niewątpliwie był pan Capone – używał tak wulgarnego języka.

– Sir, dziennikarze czekają na zewnątrz. Czy wygłosi pan jakieś oświadczenie dla prasy?

– Wyjeżdżamy na Florydę, natychmiast. Mam dość tego wszystkiego – oznajmił Capone, reflektując się w jednej chwili.

Znów przemawiał spokojnym tonem człowieka kulturalnego, którego za każdym razem zaskakuje bezwzględność otaczającej go rzeczywistości. W zamyśleniu podrapał się po nieogolonym policzku. Takiemu rytuałowi hołdował – ilekroć przyszło mu opłakiwać kogoś z bliskich albo członków Ferajny, przestawał używać brzytwy.

Tym razem kule dosięgły jednego z jego najbliższych przyjaciół i kompanów – Pasqualino Lolordo. Capone uczynił go głową sycylijskiej mafii w mieście. Jako jeden z pięciu wielkich Donów Lolordo powinien być poza zasięgiem wrogów. Teoretycznie. Capone był niczym anioł śmierci. W ciągu zaledwie trzech miesięcy piętnastu ludzi poszło do piachu. Każdy bez wyjątku powiązany z nim samym bądź z interesami Ferajny.

Kto by pomyślał, że wojna z Irlandczykami z North Side będzie tak zażarta?

Człowiek niepodzielnie władający prawie całym Chicago zdawał sobie sprawę, że szeregi jego wrogów rosną wprost proporcjonalnie do liczby tych, którzy jedzą mu z ręki. W miarę możliwości unikał mieszania życia prywatnego i interesów. Wróg, który pielęgnuje osobistą urazę, jest znacznie bardziej niebezpieczny od człowieka mającego nieco inne spojrzenie na sprawy biznesowe.

George „Bugs” Moran nienawidził Ferajny i wszystkiego, co wiązało się z nazwiskiem Capone. Miał ku temu solidne podstawy. Dwóch poprzednich szefów gangu zostało zastrzelonych w biały dzień przez ludzi Ala. Moran poprzysiągł prowadzić z nim wojnę aż do ostatniego żołnierza. Alkohol znowu zaczął znikać z transportów. Krew płynęła ulicami Chicago szeroką strugą.

– Ta wojna musi się skończyć – oznajmił Capone nieistniejącemu audytorium.

Nafaszeruję to jego polsko-irlandzkie dupsko ołowiem – tego ostatniego nie powiedział na głos. Nigdy nie afiszował się z mokrą robotą, zwłaszcza takiego kalibru.

Złapał się na tym, że prawie kazał swemu gorylowi dyskretnie sprowadzić Frankiego Yale’a. Frankie był najskuteczniejszym rewolwerowcem w ekipie. Wysłał na tamten świat, za zgodą i wiedzą Capone’a, dziesiątki jego wrogów. Cholernie użyteczny gość, przynajmniej dopóki nie poczuł się zbyt pewnie. Zaczął gryźć karmiącą go rękę. Wiele transportów z alkoholem nigdy nie dotarło do miejsca przeznaczenia. Frankie, drogi przyjaciel Frankie, okazał się pospolitym złodziejem.

Yale wypadł z gry. W nagrodę za swą niebywałą zuchwałość załapał się na podróż w jedną stronę, z możliwością oglądania kwiatków od spodu. Capone musiał sobie poradzić inaczej. Na rynku było dość miejsca zarówno dla jego chłopców, jak i dla konkurencji. Wszyscy mogli zarabiać godnie, ale te łajzy z North Side gryzły coraz mocniej.

– Wychodzimy. Tylnym wyjściem – zaordynował, a w jego głowie zaczął się rodzić zalążek planu. Zemsta stała się koniecznością.

Zaskoczyli tłum dziennikarzy koczujących przed bramą posiadłości. Nim pismaki połapały się, że obstawiły niewłaściwe wyjście, udało mu się wsiąść do podstawionego samochodu. Któryś z najszybciej biegających reporterów zdołał wykonać zdjęcie mafiosa. Nie nadawało się jednak do publikacji. Udało się uwiecznić ledwie fragment białego Borsalino najzamożniejszego obywatela miasta.

* * *

Srebrna jednodolarówka obróciła się kilkakrotnie w powietrzu, lśniąc pełnym blaskiem w promieniach mocnego, lutowego słońca. Chłopiec noszący worek z kijami chwycił monetę z małpią zręcznością. Na czoło wystąpiły mu kropelki potu będące nie tyle skutkiem trzydziestopięciostopniowego upału, co raczej nadmiernej ekscytacji. Hojność gościa była nadzwyczajna.

Byli dopiero przy dziewiątym dołku, a on za każdym razem rzucał jednorazowy napiwek. Al Capone nigdy nie żałował grosza, grając w golfa, choć zwykle zapał opuszczał go w połowie okrążenia. Tego dnia nie miał jednak czasu na więcej nawet, gdyby bardzo chciał.

Zerknął na zegarek. Dochodziła dwunasta.

– Kończymy, młody człowieku.

Na pucołowatej twarzy workowego odmalował się nieskrywany zawód.

* * *

Normalnie nic nie byłoby go w stanie przymusić do podniesienia się z łóżka przed południem. Czternasty lutego nie był jednak dniem zwyczajnym. Jeszcze pogrążony w półśnie, okryty najlepszą gatunkowo pościelą, wyczuł, jak ktoś cicho wślizgnął się do łóżka.

Nowa. Mary jak-jej-tam. Capone nigdy nie zapamiętywał szczegółów związanych z przypadkowymi kurwami. Musiał sobie jakoś urozmaicać czas, zdecydował się przywarować w swojej letniej rezydencji na Florydzie. Nie widział zatem powodu, by w pełni nie korzystać z uroków wakacji. Takich jak Mary.

Blondynka o bujnych kształtach i pełnych biodrach odznaczała się nielichym temperamentem. Jej zielone oczy wiecznie skrzyły się charakterystycznym blaskiem. Nienasycona, bezwstydna i chętna. Już pierwszej wspólnej nocy wystawiła na próbę jego kondycję.

Po raz pierwszy wziął ją od tyłu, tak jak lubił, brutalnie szarpiąc za włosy. Po prostu wypierdolił. Była cholernie ciasna i wilgotna. Jego chłopcy zarządzający burdelami dokonali właściwego wyboru. Gruby, krótki członek gangstera wpasował się idealnie w jej cipę. Nad wszystkim górował pokaźnych rozmiarów brzuch Włocha. Mimo tuszy nie narzekał na kondycję – zarówno w mafijnych wojnach, jak i łóżkowych zapasach cechowała go zwinność i wytrzymałość.

Dziewczyna mimowolnie zaczęła współpracować, wpadła w jego rytm, w odpowiednim momencie poruszając biodrami. Wychodziła naprzeciw oczekiwaniom kochanka. Zrobiło się naprawdę przyjemnie.

– Niezła z ciebie suka – wycharczał gangster i podwoił wysiłki. – Jesteś moją suką!

Jakby w odpowiedzi na te słowa zacisnęła się na nim gwałtownie. Po raz ostatni wbił się na całą długość trzonu. Wszechwładny Al donośnym głosem obwieścił światu własną satysfakcję. Po wszystkim klepnął ją w tyłek niczym dżokej nagradzający klacz po dobrej gonitwie. Była naprawdę niezła.

I miała zręczne palce. Cholernie zręczne palce. Dłoń niewyżytej blondynki bez ceregieli wsunęła się pod jedwabną pościel. Człowiek, przed którym drżał cały świat, był nagi. Zdecydowanie podążyła w dół, delikatnie mierzwiąc po drodze splątane włosy łonowe. Penis nie był gotów, by zaprezentować pełnię swoich możliwości. Mary nie przejęła się tym zbytnio i poczęła z wyraźną wprawą masturbować mężczyznę.

Capone uniósł powieki. Dla takich poranków mógłby się nawet przekonać do wcześniejszych pobudek. Skonstatował, że podoba mu się w niej wszystko: jasne włosy, delikatny uśmiech uszminkowanych na czerwono warg, pełne piersi, tak kuszące, że chciałoby się wiecznie ich dotykać. Kurwa absolutnie pierwszej klasy.

– Czy życzy pan sobie zerżnąć swoją sukę? – zapytała zmysłowo.

Oż ty! Wiedziała, jak go podejść. Z trudem rozstał się z tą myślą.

– Później… Nie mamy czasu… Prokurator.

– Oczywiście – usłyszał.

Mógł tylko przeklinać w duchu prokuratora stanu Floryda, który wyznaczył termin przesłuchania na tak barbarzyńską porę.

Delikatna dłoń, zakończona długimi i lśniącymi paznokciami, wykonała kilkanaście pośpiesznych ruchów wzdłuż trzonu. Niewiele wysiłku było trzeba, by udało się osiągnąć finał. Ciepła sperma obficie zrosiła imponujący brzuch mężczyzny i poplamiła pościel wartą krocie.

Warto było.

Wychodząc spod prysznica, zorientował się, że ma dość czasu na małą partyjkę golfa. Wolałby ten czas spożytkować inaczej, ale Mary nagle zgubiła gdzieś swój zapał do igraszek.

Punktualnie o dwunastej opuścił pole golfowe. Praworządny obywatel nie powinien kazać władzy czekać.

* * *

Mróz skrzył się na ulicach Chicago. Termometry pokazywały siedem stopni poniżej zera. Widoczność ograniczała się ledwie do kilku metrów, sypnęło śniegiem. Zima nie zamierzała odpuścić.

Parterowy budynek na Clark Street oznaczony numerem 2122 nie wyróżniał się niczym szczególnym. Nieco oddalony od szosy, wciśnięty pomiędzy dwie piętrowe kamienice, nie zachęcał, by dłużej zatrzymać na nim wzrok. Jedynym wartym odnotowania szczegółem był fakt, że podwójne okno wychodzące na ulice w połowie zamalowano na czarno. Drugą połowę zajmował szyld obwieszczający, iż mieści się tutaj siedziba towarzystwa transportowego S.M.C.

John Mayer zaklął głośno, zbliżając się do miejsca przeznaczenia. Nie chciał dziś przychodzić do garażu na Clark Street. Jako główny mechanik w ekipie „Bugsa” Morana musiał dbać, by wszystkie pojazdy były na chodzie. Miał nadzieję, że kompani poczęstują go szklaneczką czegoś mocniejszego. Garaż spełniał jednocześnie rolę nielegalnego magazynu.

Chciał szybko zgarnąć swoje pięćdziesiąt dolców i wrócić z forsą do domu, zanim żona zorientuje się, że znowu popadli w długi.

Utrzymanie siedmiorga dzieci i psa nie zawsze jest proste. Owczarek alzacki, którego prowadził przy nodze, skamlał radośnie.

Przywiązał zwierzę do ciężarówki, nad którą miał pracować, i zakasał rękawy.

Kwadrans później zjawił się Frank Snayder, najemca garażu. Tajemniczy facet wyglądał na niespełna czterdzieści lat, rzadko się odzywał, wiedziano o nim tylko tyle, że ma prawdziwego szmergla na punkcie konspiracji. W grupie zajmował się finansami.

– Czołem – przywitał się krótko i natychmiast wyjął z jednej z wymyślnych skrytek butelkę szkockiej.

Jako trzeci przyszedł James Clark, zaraz po nim bracia Frank i Peter Gusenbergowie. Trio stało się głośne po zamordowaniu Dona. Wiedziano, że to trzej najsprawniejsi rewolwerowcy w ekipie. Zimnokrwiści zabójcy.

Clark wyszczerzył się na widok kompanów.

– Jesteście wielcy!

– Każda panna mi to powtarza – skwapliwie zgodził się Frank.

– Jak nagraliście tę dostawę?

– Jakiś fagas z Detroit – odparł Peter. – „Bugs” nagrał robotę, to jedziemy. Podobno najlepsza kanadyjska whisky.

– I znów cała zabawa mnie ominie!

Piskliwy głos należał do Reinharta Schwimmera.

– Jak chcesz dostać w dziób, to da się zrobić – zapewnił Frank Gusenberg z dziwnym błyskiem w oku.

Nie lubił tego pyszałkowatego gnoja w tych jego śmiesznych okularkach i z uczciwą robotą.

Schwimmer był optykiem, przy grupie kręcił się od czasów poprzedniego szefa. Przyjaźnili się. Czasem wpadał na ploty, żeby później mieć czym bajerować dziunie na mieście. Żałosny typ.

– Wszyscy w komplecie? – zapytał Albert Weinshenk, właściciel pobliskiego nielegalnego wyszynku z tanią wódą, wchodząc do garażu.

– Czekamy na szefa – rzucił Clark. – Jezu, przez moment myślałem, że to on. Jesteście w chuj podobni.

– No chyba nie – żachnął się Weinshenk.

Cała siódemka ryknęła śmiechem.

* * *

– Panie Capone! Al!

Tłum gapiów czekających przed gmachem sądu w Miami wydawał się nieprzebrany. Niski, korpulentny mężczyzna w charakterystycznym kapeluszu znalazł się w swoim żywiole. Kroczył pewnie przez tłum zagradzający drogę do schodów, rozdawał uśmiechy, pozdrawiał z imienia znanych urzędników drobniejszego sortu. Ubrany był na sportowo: lekka koszula w kratę i białe spodnie z cienkiej flaneli. Towarzyszyło mu dwóch ochroniarzy. Nie obawiali się zasadzki, ale liczyło się mocne wejście. Capone uśmiechnął się triumfująco.

* * *

Pisk towarzyszący gwałtownemu hamowaniu, chrzęst gniecionego zderzaka i cisza. Siedmiomiejscowy policyjny cadillac zatrzymał się na moment. Kierowca dostawczej ciężarówki przeraził się nie na żarty. Nie on spowodował stłuczkę – to nieostrożni policjanci, skręcając w Clark Street, nie ustąpili pierwszeństwa. Z wnętrza cadillaca wyskoczył gładko ogolony mężczyzna, ubrany po cywilnemu i machnął ręką.

– Jedź! – wrzasnął.

Kierowca ciężarówki odetchnął z ulgą i wdusił pedał gazu do podłogi.

– Policja!

Dwóch ludzi w mundurach i dwóch po cywilnemu frontowymi drzwiami wkroczyło do garażu. Strzelby, które dzierżyli w rękach mundurowi, wymownie wycelowane były w sufit.
Sześciu ludzi stłoczonych wokół małego stolika grało w karty, siódmy pracował w kanale pod jedną z ciężarówek.

– Ale o co chodzi? – zdziwił się jeden z mężczyzn piskliwym głosem.

– Nie gadać! Twarzą do ściany, ręce do góry!

Polecenie zostało wykonane, ale z wyraźnym ociąganiem. Siedmiu mężczyzn ustawiło się w rzędzie. Gładko ogolony detektyw metodycznie obszukał każdego z podejrzanych. Znalazł sześć sztuk broni.

– I co teraz, kowboje? Odczytacie nam nasze prawa? – W tonie Franka Gusenberga brzmiała nieukrywana drwina.

Krótko ostrzyżony detektyw cofnął się o krok i jednym ruchem rozchylił poły długiego płaszcza. Przez ramię przewieszony miał pistolet maszynowy Thompson z bębnem na pięćdziesiąt naboi. Płynnym ruchem ściągnął język spustu i posłał długą serię wzdłuż szeregu. Akompaniował mu drugi pistolet maszynowy i dwie strzelby.

Krew bryzgała fontannami z uszkodzonych narządów. Na ścianie pokrytej wyblakłą żółtą farbą pojawiły się świeże czerwone rozbryzgi. Ludzie padali na ziemię w groteskowych pozycjach, zaskoczeni nagłą obecnością śmierci. Jak kukiełki z odciętymi sznurkami.

Trwająca trzydzieści sekund kanonada ucichła raptownie, jak ucięta nożem. W powietrzu unosił się zapach świeżego prochu i starego smaru. Cuchnęło rzezią.

– Ożeż kurwa… – Szept Franka Gusenberga był bardzo słaby. Jego klatka miała kilka widocznych otworów po kulach. Nie było wątpliwości, że wkrótce umrze.

– Pan Capone przesyła ukłony – rzucił swobodnym tonem zabójca, chowając pistolet pod płaszczem.

– Niech was wszyscy diabli…

Pies skomlał żałośnie.

* * *

– Al, porozmawiajmy zupełnie szczerze. – Dobrotliwą twarz prokuratora Roberta Taylora oszpecił przebiegły uśmiech.

– Z panem? Zawsze. – Włoch rozparł się w fotelu i założył nogę na nogę.

– Co wiesz o wydarzeniach z 28 stycznia zeszłego roku?

– Pyta pan o Frankiego? Wstrząsająca śmierć… Do dziś nie mogę się pozbierać. Jako szanujący prawo obywatel mam nadzieję, że dopadniecie tych zwyrodnialców.

Uśmiechnął się smutno.

W odległym Chicago gazeciarze wykrzykiwali jutrzejsze nagłówki.

– Masakra w dniu świętego Walentego!!!

Aby pobrać ebooka z powyższym tekstem w formatach pdf, epub, mobi:

Zajrzyj http---chomikuj.pl-Najlepsza_Erotyka2 (2)

.

breasts-1008881_960_720

Źródło: Pixabay.com

MINIATURA SMOKA

Pierwszy pocałunek złożony został na usta. Delikatny, subtelny, niemal oniryczny. Paweł zawsze tak całował; zawsze, kiedy kochał. Kolejne sekundy i minuty przepełnione czułością obrodziły w spotkania wilgotnych warg ze smukłą szyją, ramionami, płatkami uszu. Mężczyzna celebrował każdą chwilę spędzoną ze swoją ukochaną. Każde ich zbliżenie było dla niego niczym msza – mistyczne, metafizyczne celebrowanie miłości – najpiękniejszego z uczuć, najszczęśliwszego ze stanów, w jakich może znajdować się człowiek. Paweł był w nim już od dłuższego czasu.

Nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się, by zakochanie – bo tak już o nim mówił – trwało tak długo. Pojawiały się w jego życiu wcześniej różne sympatie, pojawiały się zauroczenia, były też przywiązania. Jednak tym razem – z Eweliną – był pewien, że to coś zdecydowanie poważniejszego. Może trochę przez to, że nie mogli na co dzień w sposób spontaniczny okazywać sobie uczuć, może przez to, że ich miłość w pewnym sensie była zakazana, piętnowana, a może przez to, że tak bardzo starali się ją ukryć przed całym światem. Nie wiadomo, ale bez wątpienia było w tym uczuciu coś, co sprawiało, że z każdym kolejnym spotkaniem rozbuchała w jego wnętrzu coraz większa dawka endorfin i serotoniny.

Wiedział, że nie jest tylko kolegą z sąsiedniego działu wielkiej korporacji, wiedział, że w Ewelinie jest coś, co przyciąga ją do niego niczym metal do magnesu. Pomimo przeszkód, pomimo możliwości odkrycia tego, co robili, tego, jak się zachowywali, za każdym razem kobieta powtarzała mu, że chce więcej, że nie chce rezygnować, że nie chce nawet o tym myśleć.

A teraz? Teraz mieli swoje pięć minut. Dzień był wyjątkowo leniwy jak na korporację. Były Walentynki. Pomyśleli, że nikt w pracy nie zauważy, jeśli tego samego dnia zrobią sobie wolne. Pracują w końcu w różnych działach, myśleli. Każde z nich na poczekaniu stworzyło w miarę wiarygodną historyjkę, szybki wniosek o urlop na żądanie, potem wystarczyło przejechać kilka przecznic, przejść przez niewielkie lobby hoteliku na obrzeżach centrum, odnaleźć pokój numer 14 na drugim piętrze – cóż za zbieżność z datą, pomyślało każde z nich – i… rozpocząć od pocałunków – delikatnych, subtelnych, niemal onirycznych…

Paweł całował namiętnie usta, podgryzał płatki uszu, zatapiał się w pachnącej słodkimi perfumami szyi. Sycąc się cichymi jeszcze pojękiwaniami Eweliny, pieścił językiem i wargami wystające ze smukłego ciała obojczyki. Odkrywał kobietę za każdym razem na nowo. Nie mieli wielu możliwości spotkań, pomimo tego, że pracowali tak blisko siebie. Każdy komplet bielizny był więc dla niego nowością, prezentem, który odkrywał oczami małego dziecka, ciekawego, co jest w środku. Kochanka przyciskała za każdym razem jego głowę do niewielkich piersi, pozwalając – czy wręcz nakazując – Pawłowi zatopienie się w nich, dotarcie niczym niemowlę do nabrzmiałych sutków i ssanie ich, jak gdyby było to jedyne źródło pokarmu dla ciała i duszy mężczyzny. Uwielbiała to. Uwielbiała, gdy robił to niemal tak mocno, jak tylko mógł. To było niemal jak fetysz. Każdego ze swoich wcześniejszych partnerów prosiła, zmuszała wręcz do tego, by tak ją pieścili. Jeśli któryś nie robił tego w sposób taki, jak by sobie tego życzyła, był to dla niej wystarczający powód do zakończenia znajomości. Paweł robił to idealnie, tak jak lubiła najbardziej.

Były dwa niezaprzeczalne powody, dla których spotkania w sypialni z tym mężczyzną były dla niej tak ekscytujące. Fenomenalnie pieścił jej sutki i miał dużego kutasa. Ewelina nie owijała w bawełnę. Jeśli już idzie z kimś do łóżka, jeśli ryzykuje tak dużo, jeśli ktoś w pracy może bez większych problemów dostrzec te niedwuznaczne spojrzenia, to roztrzepanie, gdy są blisko siebie, ten niemal unoszący się w powietrzu zapach pożądania, to chciała, by przynajmniej to całe ryzyko i ta szopka z ukrywaniem łączącej ich relacji były nagrodzone porządną dawką twardego kutasa, wypełniającego ją i rżnącego w sposób, który można porównać do wizyty w innym wymiarze.

Paweł może nie pieprzył się jakoś fenomenalnie, nie w takim stopniu, jak by oczekiwała, jednak sposób, w jaki ssał zwieńczenie jej piersi oraz dosyć długi i naprawdę gruby penis dawały jej to, czego oczekiwała, czego potrzebowała, by czuć się po zbliżeniach spełnioną. Wielokrotnie nalegała, zmuszała go niemal, by darował sobie część pieszczot i przeszedł od razu do akcji, chciała jak najszybciej poczuć go w sobie, bo wiedziała, że właśnie to wystrzeli ją na orbitę przyjemności. Dziś były jednak Walentynki. Chciała mu zrobić prezent, wiedziała, że lubi te wszystkie czułości, te wszystkie pocałunki, miziania i głaskania. Sprawił jej przyjemność już tyle razy, że uznała, że warto dać także coś od siebie. W końcu od chwili całkiem miłego całowania i lizania nikt jeszcze nie zginął. Mieli do dyspozycji całe przedpołudnie, wiedziała, że jeszcze będzie czas, by wziąć sobie to, co ona lubi najbardziej.

Ewelina nie należała jednak do cierpliwych. Wystarczyło jej kilka chwil spędzonych na waniliowych pieszczotach w satynowej pościeli.

– Chodź tu i zerżnij mnie w końcu tym swoim dużym kutasem – wycedziła przez zęby, mając dość udawania odczuwania wielkiej przyjemności z delikatnych pieszczot.

Szybko zapomniała o prezencie, który chciała mu dać. Ważne było, by poczuć go w sobie, by kolejny raz doświadczyć niemal całkowitego wypełnienia jej pochwy, by kolejny raz twarda jak kamień męskość Pawła ocierała się i rozwierała jej wargi, wpychając się do wilgotnego i gorącego wnętrza. Ewelina znowu chciała poczuć te niemal bolące uderzenia końcówki penisa jej kochanka o tylną ściankę spragnionej pochwy.

* * *

– Jezu, jak mi było dobrze – szepnęła, leżąc naga obok zmęczonego i spoconego kochanka.

– Kocham cię, Ewelinko. Wszystkiego najlepszego z okazji Walentynek – odpowiedział dyszący Paweł.

– Słucham?

– Kocham cię, Ewelinko – powtórzył i spojrzał na jej zmieszaną minę.

– Nawet tak nie mów! – Kobieta zerwała się z łóżka.

– Dlaczego? Wydawało mi się, że…

– Masz rację! Wydawało ci się! – Nie dała mu dokończyć.

– Nie mów tak! Przecież widziałem te twoje spojrzenia, czułem, jak bardzo chcesz być ze mną, jak cieszyłaś się, gdy udawało nam się wyrwać z pracy i spędzić czas razem! – Z niedowierzaniem wyrzucał jej kochanek.

– Paweł! To był tylko seks! Ja mam męża! – wykrzyknęła na cały pokój.

Gdy tylko wybrzmiały jej słowa, zapanowała całkowita cisza. Oboje wpatrywali się w siebie, badali wzrokiem, myśleli, jak zachować się w tej kuriozalnej i niszczącej bezpowrotnie panujące między nimi status quo sytuacji.

Pierwszy odezwał się mężczyzna.

– Powiedzmy mu o nas. Wiem, że go nie kochasz, inaczej nie byłoby cię tu ze mną. Wprowadzisz się do mnie, pomogę ci, jakoś sobie to wszystko ułożymy.

– Czy ty w ogóle siebie słyszysz? Spotykałam się z tobą dla seksu, rozumiesz?! Ale widzę, że to był błąd. Wychodzę!

Ewelina szybko zaczęła zakładać na siebie części rozrzuconej po całym pokoju garderoby. Niechlujnie ubrana skierowała się w stronę drzwi do ich pokoju. Paweł próbował ją złapać jeszcze za rękę…

– Zostaw! Nie zbliżaj się do mnie! To koniec!

Został w pokoju sam.

Aby pobrać ebooka z powyższym tekstem w formatach pdf, epub, mobi:

Zajrzyj http---chomikuj.pl-Najlepsza_Erotyka2 (2)

.

BOOBER – ♥ ♥ ♥

Reklamówka z czerwoną biedronką wylądowała na mikroskopijnym stoliku w kuchennej wnęce. Roksana zdjęła kozaki na imponującej, szesnastocentymetrowej szpilce i cisnęła puchową kurtkę z kołnierzem ze sztucznego misia na zmiętą pościel na kanapie. W mieszkaniu znów śmierdziało papierosami.

Zgarnęła ze stolika talerz z resztką bułki i kilkoma zduszonymi papierosami. Kawalerka w gierkowskim bloku znów wyglądała jak chlew, chociaż cztery dni temu całe popołudnie sprzątała. Nie mogła zrozumieć, dlaczego dla jej Misia sprzątania po sobie było sprawą nie do przejścia.

Otworzyła okno. Dwadzieścia jeden i pół metra kwadratowego mieszkania szybko się wietrzyło.

Spojrzała na zegarek. Do wieczora i niespodzianki, którą przygotowała, zostało jeszcze ponad trzy godziny. Zdąży sprzątnąć, przygotować wszystko, co zaplanowała. Wskoczyła w powyciągany różowy dres, związała tlenione loki w luźny kok i wzięła się do pracy. Miała plan. W końcu były Walentynki.

Plan zawalił się z hukiem dokładnie cztery godziny później. Kolacja, w którą włożyła cały swój mizerny talent kulinarny, stygła. Fikuśna bielizna, którą wytropiła na jakiejś wyprzedaży, okazała się wprawdzie widowiskowa, ale średnio wygodna, a poza tym zaczynało być jej zimno. Narzuciła dres i sięgnęła po telefon. Odebrał po trzech sygnałach.

– No czego tam?

– Kiedy będziesz?

– Chuj ci do tego, jak będę, to będę.

– Ale czekam z kolacją…

– Nie pierdol, opierdolę kebsa na mieście, sprawy mam.

Połączenie przerwano.

Chciało jej się płakać. Nawet nie nad tym, że znowu miał ją gdzieś. Taki już był. Miał swoje sprawy, o których jej nie mówił. Wolała nie wiedzieć, skąd ma kasę, skoro oficjalnie był na bezrobociu. Żałowała czasu, który zmarnowała, bo nic z tego nie będzie. Sprawy na mieście oznaczały, że znowu wróci w nocy. Późno.

Spojrzała na zegarek. Dziewiąta. Zrezygnowana poszła do łazienki zmyć makijaż. A potem zjadła to, co ugotowała, między jednym kęsem a drugim bezmyślnie wchłaniając przerywaną reklamami telenowelę. Sprzątnęłai zakopała się w świeżej pościeli, którą specjalnie zmieniała, licząc na romantyczny wieczór.

Zgrzytu klucza w zamku nie słyszała. Obudziło ją dopiero donośne przekleństwo. Jej Miś, chwiejąc się na nogach, wyrżnął łokciem we framugę.

– Browar jakiś kupiłaś? – burknął, widząc, że nie śpi.

– Tak…

– To rusz, kurwa, dupę z wyra i mi daj!

Opadł na kanapę, kładąc nogi na stoliku. Wyciągnął z kieszeni pomiętą paczkę Viceroy’ów, zapalił. Roksana podała mu otwartą butelkę piwa.

– No – burknął, przypinając się do szyjki. Wypiwszy mniej więcej połowę zawartości, odstawił butelkę na stół, beknął donośnie i zaciągnął się papierosem. Spojrzał na leżącą na krześle bieliznę. – Co to za szmaty?

– Myślałam, że wieczorem pobędziemy razem… Wiesz, Walentynki…

– Ty, kurwa, nie myśl, bo zbrzydniesz – roześmiał się z własnego dowcipu. – Walentynki, sralentynki.

– Chciałam, żeby miło jakoś coś…

– Miło? To mi obciągnij.

Bez najmniejszego ostrzeżenia chwycił ją za głowę i przydusił do swojego krocza. Dresowe spodnie śmierdziały potem i czymś jeszcze. Wolała nawet nie wiedzieć czym. Wciąż nie pozwalając jej podnieść głowy, drugą ręką zaczął ściągać spodnie. Chwilę później dokładnie naprzeciw jej twarzy znalazła się jego męskość.

– No, ciągnij… Zrobię ci zaraz takie walentynki, że chuj!

Wiotki penis śmierdział moczem. Roksana wyczuła jednak jeszcze inny zapach. Gwałtownie poderwała głowę.

– Z kim się rżnąłeś? – Oskarżycielsko wycelowała w niego palec.

– Kurwa, nie twój interes! – warknął. – Możesz tu mieszkać, bo, kurwa, masz fajne cycki, a do tego, co robię, to chuj ci. Ciągnij lachę!

– Spierdalaj! – niemal krzyknęła. – To ja się tu, kurwa, staram, a ty na kurwy polazłeś? Pierdol się!

Cios był tak szybki, że nawet nie dostrzegła lecącej pięści. Po prostu nagle podłoga skoczyła do pionu i wyrżnęła ją w twarz. Przed oczami rozlała się jej fala bieli, szybko zastąpiona bólem i metalicznym posmakiem krwi w ustach.

– Pierdolić to ja będę ciebie. A jak, kurwa, nie dasz po dobroci, to se i tak wezmę, szmato… – Wymierzył jej kopniaka w plecy.

Poderwał ją z podłogi jak lalkę i cisnął na łóżko. Majtki poddały się z trzaskiem już za pierwszym podejściem. Dopiero kiedy zdarł z niej podkoszulek, zrozumiała, że powinna się bronić. Tylko jednak pogorszyła sprawę. Wdusił jej twarz w poduszkę, niemal pozbawiając oddechu. Poddała się.

Wciąż przyciskając ją do łóżka wbił się w kompletnie nieprzygotowaną. Kiedy wrzasnęła z bólu, kolejny cios spadł na głowę.

– Stul ryj! – wycedził przez zęby.

Z obawy przed kolejnymi ciosami, tłumiąc łkanie, pozwalała, by ją gwałcił. Kiedy po kilku minutach z niej wyszedł, myślała, że skończył. Myliła się.

Odruchowo niemal zacisnęła uda, broniąc się przed dalszym upokorzeniem. Tym razem oberwała otwartą dłonią, a potem jeszcze raz, pięścią. Z trudem utrzymała się na powierzchni świadomości. Z odrętwienia wyrwał ją potworny ból. Kiedy pierwsza fala opadła, dotarło do niej, że jej ukochany tkwi do połowy zagłębiony w jej tyłku. Naparł jeszcze raz. Wrzasnęła przeraźliwie i natychmiast oberwała jeszcze raz. I kolejny. Ból i ciosy pozbawiły ją w końcu świadomości.

* * *

Przytomność wracała powoli. Leżała na podłodze. Nawet nie wiedziała jak długo. Była naga. Usiłowała otworzyć oczy, ale efekt był połowiczny. Lewe oko całkowicie skryło się pod opuchlizną. W ustach czuła smak krwi. Bolała twarz, plecy… W zasadzie wszystko. Najmniejszy ruch wywoływał kolejne fale cierpienia w zmaltretowanym ciele. Piętnaście minut walczyła, by wstać. W końcu, podpierając się o meble i ściany, udało jej się dotrzeć do łazienki.

Z lustra nad umywalką patrzyła na nią opuchnięta, pokryta zakrzepłą krwią twarz. Nawet nie miała siły się rozpłakać. Bardziej wyczuła niż dostrzegła, że brakuje jej przynajmniej jednego zęba. Spojrzała w dół. Na brzuchu rozlewał się już siniak wielkości pięści. Nogi znaczyły ślady krwi. Wróciła do pokoju.

Spał na poznaczonej jej krwią pościeli.

Nie pamiętała, skąd w jej dłoni wziął się szeroki kuchenny nóż. Później potrafiła przypomnieć sobie tylko, że zaskakująco miękko wszedł w pokrytą tatuażem pierś mężczyzny. I że plama krwi, która wykwitła na prześcieradle, miała kształt serca.

Aby pobrać ebooka z powyższym tekstem w formatach pdf, epub, mobi:

Zajrzyj http---chomikuj.pl-Najlepsza_Erotyka2 (2)

.

Utwory chronione prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autorów zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Boober, miniatura w punkt. Piątka z plusem.
Foxm, Łowca podobał mi znacznie, znacznie bardziej.
Smok, po prostu to przemilczę.

Pozdrawiam,
k.

Dobry wieczór!
Jak to mówią nie każdego dnia niedziela. Mam nadzieję, że nie uważasz czasu poświęconego na lekturę za stracony. Przy okazji pierwszego komentarza niech mi będzie wolno wyrazić podziw dla pracy Arei Athene, która otoczyła moją miniaturę swą korektorską opieką.
Kłaniam się,
Foxm

Ponury ten walentynkow koktalj… fajna opowieść gangsterska (aż szkoda, że nie rozwinięta w pełne, długaśne opowiadanie) Foxma, historia mocno niedopasowanych emocjonalnie kochanków Smoka i okrutna opowieść o krzywdzie i zemście Boobera – raczej nie świadczą o wierze szanownych autorów w miłość aż po grobową deskę…

Może to klimat naszych czasów, ale w tym roku walentynki na NE mają zupełnie inny posmak niż w latach poprzednich, gdy było trochę śmiesznie, trochę gorzko. Teraz jest natomiast krwawo, cynicznie i brutalnie.

Czyżby naprawdę signum temporis?

Dobry wieczór!
Wyznam, że to właśnie była moja największa bolączka przy pisaniu. Żal było marnować opowieść opartą na faktach wyłącznie na miniaturę. Praktycznie w ostatniej chwili zdecydowałem o pozostaniu przy obecnej formie. Cieszę się, że się podobało. Mam świadomość, że mój pomysł ma naprawdę ogromny potencjał. Traktuję to jako kolejny z eksperymentów.
Pozdrawiam,
Foxm

Rzeczywiście walentynkowy klimat pełną gębą…
Opowiadania jako opowiadania całkiem dobre, fajnie się czytało, ale erotyczność to chyba w przypadku Smoka można by obronić 😉

Panowie, apeluję: więcej porno!!! 🙂

Dobry wieczór!
Ja się chyba nigdy nie nauczę skutecznie opierać podobnym apelom. Taka mała słabostka:)
Kłaniam się,
Foxm

Napisz komentarz