Miniatury Walentynkowe Autorów NE II  4.5/5 (4)

20 min. czytania
Źródło: Pixabay

Źródło: Pixabay

MiloManara – Opowieść niemiłosna

Z całej czwórki najbardziej lubił Johna. Ringo był najmniej twórczy, a George nazbyt mistyczny. Paula nigdy nie wybrałby do swej drużyny, doceniał wprawdzie jego talent, nucił i lubił także jego piosenki, jednak w tej cichej wojnie, pomiędzy dwoma liderami najsławniejszej grupy w historii muzyki, zawsze wybierał opcję niepokornego, aniżeli grzecznego, przedkładał wieczne poszukiwania, nad chwytliwe przeboje. To John łamał reguły, to Johna podsłuchiwało FBI, podejrzewając o działalność wywrotową. A Paul? Paul wiele lat później, już w innej epoce innych gwiazd, prezydentowi Stanów Zjednoczonych i jego małżonce, wyśpiewywał słodko swoją „Michelle”.

Zastanawiał się, co Lennon powiedziałby dziś na widok własnego pomnika, stojącego w budynku lotniska, które przyjęło jego imię, u podnóża miasta, które na wieki wieków amen przemianowane zostało na miasto Beatlesów?

Cholera wie z jakiego materiału jest to pomnik. On akurat pomyślał w tej chwili, że ten spiżowy John, z obliczem pamiętającym lata siedemdziesiąte poprzedniego wieku, w marynarce z szerokimi klapami, rozszerzanymi u dołu spodniami, z dłońmi w kieszeniach, kroczący beztrosko przed siebie, nie przypominał tego gościa, którego słuchał w młodości, wiele lat po tym, jak jakiś popapraniec zastrzelił go na nowojorskim chodniku.

Czas się wydłużał niczym dżdżownica na deszczu. Oczekiwanie na przyjazd zwykłego autobusu lub tramwaju, na kontrahenta na biznesowym spotkaniu mogą trwać wiecznie, a co dopiero czekanie na odprawę na samolot w obcym kraju; samolot, który miał go przenieść w sprawach służbowych do Belgii, kraju równie nieznanego, jak ten, w którym przebywał.

Zakończył więc zwiedzanie dwóch pięter lotniska imienia Johna Lennona i postanowił siąść w jednej z otwartych na przestrzał restauracji, by wypić kolejną kawę, sprawdzić w gazecie wyniki meczów piłkarskich, które go nie interesowały i przeczekać do tego momentu, gdy bramki zostaną otwarte, a jego lot zapowiedziany.

Wtedy zauważył tamte trzy.

No dobra. Wielka „Boże chroń królową” Brytania nie była aż tak obcym mu krajem. Trochę tu jednak bywał, sporo widział. Wystarczyło, by z odległości trzydziestu metrów – a co tam! – trzydziestu jardów, w każdym przeciętnym angielskim mieście, na tych chodnikach upstrzonych bąblami po gumach do żucia, w smudze oleistego smrodu, płynącego od licznych take-awayów, za niemal każdym razem odróżnić celnie imigrantki ze środkowowschodniej części Europy od Brytyjek.

Te trzy nie były stąd. Nie wydały ich macice wyspiarskie, nie wykarmiły take-awaye.

Uśmiechnął się, bo to przecież nic niezwykłego. Zobaczyć trzy zdrowe, interesujące kobiety w sercu (a jeśli trzymać się ściślej geografii, to w gardle) Anglii, w dodatku w kopule lotniska. Mogły być turystkami, kończącymi swój tygodniowy urlop poza granicami ojczyzny, mogły należeć do tej licznej masy uciekinierów, znajdującej od miesiąca czy roku lepsze życie w granicach Imperium, a lecącymi właśnie na tygodniowy urlop do swej porzuconej w biedzie ojczyzny.

Fajne dupy, ocenił. To wystarczy. Męska myśl to jedyna precyzyjna cenzurka, której miarodajność ulega niestety fałszywym i niepotrzebnym transformacjom, kiedy trzeba użyć słów, nagle należy poddać się społecznej poprawności i uzewnętrznić.

Siedział kilka stolików dalej, bezpiecznie ulokowany za sztucznym badylem, imitującym fikusa benjamina, patrzył więc bez skrępowania na trzy nieznajome, które perorowały żywo, gestykulując, zanosząc się od dźwięcznego chichotu, sięgając po swoje szklaneczki i filiżanki, w aurze zadowolenia i prawie nieudawanego luzu, która otacza zwykle młode kobiety.

Dwie z nich siedziały na wprost, od czasu do czasu zasłaniane częściowo przez przygarbione plecy trzeciej. Czarna i Jasna. Takie przydzielił im kryptonimy. Ścięta niesymetrycznie brunetka i ślicznotka w ciemnoblond kucyku. Już po minucie był pewien, że to Polki. Wcześniej brał jeszcze pod uwagę możliwość Słowaczek lub Litwinek; ta sama zdrowa cera, podobne kości policzkowe, brak przesadności w ilości tych wszystkich cieni na oczach. Garderoba po części zakupiona tu – na Wyspach, ale wybrana z większym smakiem, mniej wyzywająca. Nie słyszał ich jeszcze, nie dotarły do niego te miło szeleszczące głoski, ten zaśpiew w głosie, a wiedział, że to jednak Polki, a nie żadne Słowaczki, choć kiedyś miał jedną Słowaczkę, która od lewa do prawa, z góry w dół, w biologii swej jak i mentalności, postrzeganiu i przeżywaniu świata nie różniła się wcale od Polek. Jedynie w łóżku o pewne rzeczy prosiła go w swojej słowackiej mowie o wiele zabawniej.

Młode, ładne dupy. Czarna musiała mieć około dwudziestu lat, Jasna kilka lat więcej. Czarna o wydatnych ustach wypełnionych miąższem i obietnicą pocałunku, Jasna z oczami, w których na próżno byłoby szukać kurtyny wstydu. Tak właśnie automatycznie zaczął o nich rozmyślać. W mieście Liverpool, w kafejce lotniskowego terminalu, z dala od intymności i ciszy.

Bo wszędzie wokół ludzie, odloty i przyjazdy, szum białego dnia, a on rozmyślał o rodaczkach, których nigdy nie widział, których nigdy nie pozna, i wyobrażał je sobie na swój własny sposób. I bardzo intymnie.

Nie z tęsknoty. Otwarcie przyznał przed samym sobą. Uprawiał seks całkiem niedawno, dość nawet wyczerpujący, nie potrzebował obecnie żadnych podniet, żadnego zaczepienia w zmysłach. To nie przez głód. Więc może z nudów, może z typowo męskiego poszukiwania czegoś ekscytującego wszędzie tam, gdzie pojawi się kobiecy cień uśmiechu, trochę spojrzenia, nagiego ramienia, zakrytego stożka cycka. Może po prostu wolał to teraz od analizowania w angielskim dzienniku, iloma bramkami dostali w plecy piłkarze Hull od przeciwników z Manchesteru United czy innego City.

Stąd miąższ ust jednej i bezwstyd w oczach drugiej. Zarys zbyt szczupłych pleców trzeciej, na których mógłby wyobrazić sobie własne dłonie podczas miłosnych utarczek. Trochę mu jednak przeszkadzały, te plecy i ta chaotyczna czupryna szarych włosów, kiedy najmniej interesująca z trójki Polek przechylała się nad stolikiem, zasłaniając od czasu do czasu obiekt pierwszy lub drugi.

Skupił się na Jasnej. Pisała właśnie coś w swoim telefonie, jej palce tańczyły z biegłością stenotypistki, a brwi wykrzywiały się śmiesznie w czymś, co można nazwać zadumą. Wyobraził sobie te same brwi i ich pokrzywione wektory, gdy jest przy niej zbyt blisko, by było to przypadkowe, jego spojrzenie zatrzymuje wzrok tamtej, usta wypowiadają historię o jakimś zwykłym zdarzeniu, zapamiętanym z wizyty w Yorkshire lub informujące o aktualnym kursie funta, a jego palce, jeszcze zaledwie dwa, może z asystą trzeciego, wdzierają się bez skrępowania w tę prostą, choć przecież nie tak znowu oczywistą, linię jej cipki. Powiedzmy, że jest naga od pasa w dół, a góra, po szyję, ukryta jest w białej bluzce, którą widział teraz na niej. Wyobraził sobie, że te wektory nabierają nowych wartości matematycznych, z jej ust wymyka się pewne westchnienie, ale w oczach zapala się jedynie iskierka uśmiechu, a w jej ruchach nie ma żadnego zaprzeczenia, żadnej reakcji obrony. Żadne tam „Przestań!”. Po prostu dalej wysłuchuje jego historii, choć może słowa tracą na swym znaczeniu dla obojga, źrenice wgryzają się w jego oczy, a palce, powoli, wolniej niż wypowiedziałyby to usta, przesuwają się wzdłuż linii, z namysłem i premedytacją, bo nie przytulają się jedynie do tego skrawka ciała, a wdzierają pomiędzy poszczególne milimetry skóry, odkrywają coraz to wrażliwsze fałdy, odnajdują wilgoć. Końcówki nerwowe tam, nisko, u palców, przekazują do jego mózgu obraz zmierzwionej chłodnej pościeli, później dopiero jedwabiu, a zaraz po tym ciepło i mrok. I ten gęsty, wydobyty z przeciętego owocu sok, który zostaje na palcach i zbyt szybko wysycha, jeśli dotyk zanika, a dwa ciała rozstają się na zbyt długo.

Jasna podejmuje grę, jej głowa niby nie odbiera impulsów przesyłanych z rejonów poniżej, zadaje jakieś pytanie, coś odnoszącego się do treści wypowiedzianej przez niego, a jedynie kolejnym antraktem w tej niecodziennej melodii zmysłów, głośnym i nieświadomym sapnięciem, daje mu sygnał – nie pomarańczowy znak ostrzegawczy ani czerwony zakaz dalszych działań – że abordaż ma się nadal odbywać. Sięga więc dalej, angażuje kolejne palce prawej dłoni. Rozczesuje krótkie kędziory powyżej linii, kciukiem przywołuje ku sobie poselstwo łechtaczki, z głębi dziewiczej, niezdobytej jeszcze Ameryki przenosi wilgoć na wybrzeża, na których tkwią jego łodzie. Doskonale pamięta, że to nie Kolumb odkrył ją pierwszy, więc postanawia myśleć o tych łodziach jak o drakkarach, a palce swoje nazywa wikingami. I niech trwa łupienie. Skoro oczy Jasnej śmieją się, usta rozchylają w przyzwalającym grymasie, a jej łono, gorące i mokre… Jasna przybliża się do niego, szerzej rozstawia stopy, staje nawet na palcach. Poddaje mu się, zakryta całkiem u góry, on nawet nie zerka w dół, bredzi coś w nieskładnych zdaniach. Mogłyby to być nawet giełdowe notowania sprzed roku, ważne by grać swoją rolę; pewien dystans powyżej, pewna ekspansja, zjednoczenie poniżej. Chce ją zasmakować, poczuć, powąchać. Nie ma takiej opcji. Jest ciepło, aksamitnie. Nie ma takiej opcji. Jest mu posłuszna, chce więcej, otwiera się na niego. Nie ma takiej opcji.

Uśmiechnął się i rozsiadł wygodniej. Poczuł, że ogarnęło go chwilowe podniecenie tymi fantazjami, więc sięgnął po kawę i odczytał godzinę na zegarze wiszącym u sufitu. Ktoś zapytał, czy miejsce po drugiej stronie jego stolika jest wolne, więc zaprzeczył zdecydowanie.

Znów został całkiem sam.

Nie był samotny. W pewnym mieście, w którym spędzał najwięcej czasu, w mieszkaniu urządzonym w surowym skandynawskim stylu, gdzie posiadał własne partie szaf i szuflad, a w łazience nocowała jego własna, prywatna szczoteczka do zębów, w tym mieszkaniu dzielił życie z pewną kobietą, która od dłuższego czasu dawała mu radość. To dużo. Radość budzenia się przy kimś, wspólnego wychodzenia popołudniami na zakupy lub do kina wieczorem, radość lądowania razem w jednym przedpokoju, salonie, łóżku. To dużo, ocenił. Ale nie wszystko. To nie była miłość jego życia, raczej kolejna z wielu, z wielkim prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, że będą następne, a to tylko kwestia czasu, tych samych co zawsze zmiennych i stałych, które w finale każdego równania przynoszą identyczne rozwiązanie. Że było fajnie, ale to jednak nie to. I trzeba ewakuować szczoteczkę do zębów, pożegnać skandynawski design, poszukać czegoś nowego. Lub przez kogoś nowego zostać odnalezionym.

Czarna utworzyła z ust dzióbek. Szczupła cykała jej zdjęcie. Czarna przymknęła powieki. Ktoś, kto odnajdzie tę fotografię na dzisiejszych ściankach facebooka lub innego instagramu, będzie zapewne ukontentowany. Kolejny dzióbek w galerii dzióbków. Za każdym razem, gdy widział u kobiety odruch wprawiania swych ust w to idiotyczne kółeczko pseudoatrakcyjności, miał ochotę odnaleźć w dłoni zmaterializowaną nagle klamerkę, taki super mocny model, na którym można powiesić całą kołdrę do wysuszenia, i tą klamerką ścisnąć ten skrawek warg. Na pohybel dzióbkom.

Tym razem wybaczył to Czarnej. Jest młoda. Może jeszcze głupia. Kiedyś to sama pojmie, zrozumie. A jeśli nawet nie, to ilość pochwał pod fotkami na FB lub instagramie, wystarczająco poprawi jej humor. Zaczął myśleć o jej humorze, gdyby pozwoliła mu na pewne rzeczy. Czy na jej obliczu byłaby podobna błogość, już nie stylizowana, nie podrasowana wypiętymi do przodu ustami ani zamglonymi sztuczną radością oczami, gdyby na przykład jedną z dłoni ujął jej nagą pierś, zatrzymał w silnym uścisku, a dłonią drugą przygarnął jej ciało ku sobie, odrzucił na bok ciężkie i gorące udo, wszedł w nią od przodu, może przycisnął do jakiejś ściany, a potem zaczął posuwać, z początku nieudolnie, rozczytując jej wszystkie kąty, miary i odległości, by wiedzieć, gdzie skontrować własne ciało, w jaki sposób zmodyfikować tę pozycję, by wejść jeszcze głębiej, wygodniej, mocniej, a jednocześnie móc z bliska obserwować jej reakcje? Czy spodobałaby się jej ta sytuacja, czy przejęłaby inicjatywę w którymś momencie, własnymi dłońmi pieszcząc jego lub kierując w nowe płaszczyzny i trajektorie? Splot dwóch ciał nigdy nie jest taki sam. To masa uplastyczniająca się bezustannie, by odnaleźć tę najbardziej zadowalającą oboje pozycję. Choć bywa to trudne.

Spróbował dojrzeć ponad stolikiem polskich dziewczyn, pomiędzy tym, co stało na stoliku, jak prezentuje się Czarna poniżej szyi. Jaki kształt przyjmuje jej koszula na wysokości biustu? Jak może wyglądać ten biust?

Większość takich poszukiwań i obliczeń kończy się dla obserwujących mężczyzn na poziomie czystej abstrakcji. Dla końcowej zabawy założył jeszcze, że Czarna ma piersi małe i sterczące, z drobnymi brodawkami, z którymi jego usta, jego dzióbek, mógłby sobie poradzić.

I tyle. Postanowił wstać. Wybrać się w stronę odprawy. Ostatni raz sprawdził papiery z niebieskim biletem na wierzchu. Numery i kierunek.

Ostatni raz spojrzał w stronę Polek, których już nigdy nie zobaczy. Teraz to Czarna odczytywała coś na wyświetlaczu swojego telefonu, a Jasna mówiła pod nosem, może bardziej do siebie, niż koleżanek. Szczupła podniosła się od stolika i rozejrzała wokół, szukając czegoś intensywnie. Na dobrą sprawę nie widział jej dotąd wyraźnie, nie znał szczegółów jej twarzy. Zrozumiał, że trzecia z dziewczyn poszukiwała drogowskazu do toalety, a po znalezieniu go, ruszyła ku łazienkom. W jakimś przeczuciu czegoś absurdalnego zatrzymał się pośrodku wąskiego korytarza, kiedy zobaczył, że Szczupła zmierza w jego stronę. I wcale nie była taka chuda, jak mu się wydawało na początku, jej włosy dalej sterczały w chaosie niezrozumiałej fryzury, ale miały w sobie coś zabawnego i zachęcającego, by przeczesać je palcami, odgarnąć je z czoła lub pewne kosmyki przesunąć za małżowinę ucha. Jej kroki były powolne i świadome jak u tancerki baletu, która dopiero wychodzi na scenę, jeszcze z przodu trwa przedstawienie pierwszoplanowych ról, a ona za chwilę przekroczy tę barierę i scenę przejmie. Dziewczyna zbliżyła się już na odległość kilku metrów, trochę zamyślona, nieobecna, z tajemniczym półuśmiechem na ustach. Nie była umalowana albo ten makijaż miał w sobie subtelne półcienie i półtony. W ogóle coś w tej twarzy było po pół… W połowie mistycznego i w połowie lubieżnego. Zagadka, której w kobietach zawsze poszukiwał. Coś nieodgadnionego w rysach, zapowiedź ciekawej konwersacji, zaskakujących rozwiązań wszędzie tam, gdzie mógłby ją zabrać. Na spacer, do hipermarketu, do łóżka.

Dziewczyna podniosła wzrok i popatrzyła na niego, w pierwszym odruchu zabierając ten wzrok jak z niechcianej przeszkody. Wróciła jednak, uczepiła się, zatrzymała. Całą sobą stanęła, dwa metry od niego, cała w zastygnięciu i oczekiwaniu, jakby to od niego zależało, czy dzisiaj ona jeszcze skorzysta z toalety, a wszystkie samoloty na tym lotnisku otrzymają pozwolenie na lądowanie lub opuszczenie długich betonowych pasów startowych.

Wpatrywali się tak w siebie przez dłuższą chwilę. On z torbą przerzuconą przez bark, dokumentami w dłoni, ona z brązową torebką wielkości segregatora, która po prostu zsunęła się z jej ramienia i plasnęła o podłogę.

Widział ją pierwszy raz w życiu. I ona zrozumiała to samo w tym samym momencie.

– Więc to ty – powiedział.

W końcu kiwnęła nieznacznie głową.

– To ja… – powiedziała. – A ty to…

– To ja – przyznał.

Kiedy spotykasz kobietę swojego życia lub spotykasz mężczyznę swojego życia, jakie słowa oddadzą to, co czujesz? Będzie ich zbyt wiele, czy wciąż za mało? Powinny mieć w sobie powagę udramatyzowanych dialogów czy ironię i żart? Mają wprowadzić w stan nieważkości czy sprowadzić cię stamtąd, na ziemię, skoro już inna sfera unosi ciała coraz bardziej w górę? Kiedy spotykasz wreszcie tę osobę, co do której jesteś pewien, że mogłaby być miłością twojego życia, czy cokolwiek, co powiesz, będzie oryginalne?

– Masz kogoś? – zapytał.

Patrzyła długo, zanim zrozumiał, że mu nie odpowie. Że nie oczekiwał tak naprawdę odpowiedzi. W ramach tej samej, pozbawionej wszelkiej logiki, ciekawości, spytała go, czy tutaj mieszka. To samo milczenie przyniosło jej ten sam wniosek. Że nie potrzebuje od niego odpowiedzi. Wszystko zostało powiedziane.

– Więc to ty.

Cisza. Potaknięcie. Dwa uśmiechy. Krótkie, zgaszone, po których nie pozostały nawet smugi dymu.

– I nigdy nie będziemy razem.

– Nie.

Kiedy ją mijał, miał absolutną pewność, że od teraz będzie żałował choćby tego, że nie dotknął jej włosów, nie wyciągnął ręki, by się przywitać, pożegnać, by przez ten krótki moment poczuć w dłoni jej dłoń. Po prostu ominęli się, jeszcze odwrócili ku sobie i spojrzeli w ostatnim fleszu niezapisanego nigdzie zdjęcia. Zdążyła jedynie uchwycić jego wzrok, rysunek twarzy, coś w tych kilku zmarszczkach na czole, kiedy na nią patrzył. Odwróciła się i wolnym krokiem ruszyła w stronę toalety.

W głośniku rozbrzmiał po angielsku komunikat o oczekującej właśnie odprawie i locie do Brukseli. Podążył za tym głosem, wsadzając wściekle dłoń do kieszeni spodni.

Aby pobrać ebooka z powyższym tekstem w formatach pdf, epub, mobi:

Zajrzyj http---chomikuj.pl-Najlepsza_Erotyka2 (2)

.

Ródjer Goulart (Rodjer), "Cyberpunk", CC BY-NC-ND 3.0

Ródjer Goulart (Rodjer), „Cyberpunk”, CC BY-NC-ND 3.0

Seelenverkoper – Przepisani

Dostał w pysk tak mocno, ze część systemów operacyjnych w jego głowie zabłyszczało czerwonymi komunikatami błędów. Rozsypały się mu przed oczyma na wszystkie strony, otwierając pole widzenia akurat w momencie, gdy do jego twarzy przystawiono lufę bezłuskowca.

– Ooo – podsumował – beretta model siedemset trzydzieści trzy. Ładna. Pasuje ci do sukienki.

– To kitel, baranie – fuknęła oburzona. Po czym weszła do mieszkania zamykając za sobą obdrapane drzwi w dykty.

– Okej. Do kitla. Zawsze sądziłem, że włoski desingn stanowi świetne połączenie z twoim ognistym charakterkiem– dorzucił, po czym rozejrzał się za czymś, co dałoby mu jakiekolwiek szanse w starciu. Lufa szturchnęła go w nos.

– Do której z nas mówisz? – spytała dziewczyna odziana w seksowny kitel.

– A która z was trzyma gnata? – sarknął, po czym obmacał obolałą szczękę.

No właśnie, Kayoko była najśliczniejszą sasanką, jaką kiedykolwiek poznał. Zgrabny tyłek, podkręcona nanobuźka i nogi, przy których leżałby jak pies. Była też chyba najbardziej pojebaną Brzytwą, którą spotkał. Zawsze trochę rypnięta, ale odkąd wgrała sobie drugą osobowość, sfiksowała do końca. Na początku nawet to lubił. Zupełnie jakby pierdolił dwie dziewczyny na zmianę. Siostry bliźniaczki, które nie są o siebie zazdrosne, a w dodatku nie chichoczą, plotkując po kątach. Problem pojawił się tak naprawdę dopiero, gdy zaczęła się śmiać sama do siebie. Przeżył to. Wziął na klatę i po prostu pił jednego szota więcej przed powrotem do lokalu, który wynajmowali. Czasem zamieniała się na lokacje ze swoja profilówką, nawet w samym środku numerka i to już trzepnęło nim nie na żarty i przyprawiło o problemy z erekcją. Kurwa, bał się nawet w niej skończyć. Co gorsza, zaczęła sprowadzać swoich gachów. Jeden o mało go nie zatłukł w jakimś narkotykowym widzie. Kiedy więc dziewczynę wezwali do jakiegoś nagłego przypadku w sklepie z rąbanką, po prostu się spakował, zabrał dek i skoczył w głęboka rzeczywistość, zacierając wszelkie ślady. Jak domniemywał po przystawionej do twarzy spluwie, chyba mu się jednak nie udało.

– Kayoko, baranie – parsknęła uroczo śmiechem i stanęła przy nim opuszczając broń. – Arane wpakowałaby ci już dawno magazynek w bebechy i patrzyła, jak się wijesz. Wiesz – dodała, gładząc go po twarzy delikatną dłonią – strasznie ją to zabolało, gdy od nas uciekłeś. Traktowała cię jak swoją zabaweczkę, może nie ulubioną, ale jednak własną.

– Uciekłem od niej, Kayoko. Nie od ciebie.

– Jej już nie ma – przerwała, kładąc mu na ustach palec. Po tym jak do mieszkania wpadł mi psychoskład przeszłam terapię, detoks i porządne czyszczenie antywirusami… odzyskałam nawet prawo do wykonywania zawodu. Ciało też jest tylko moje – dodała znacząco i zaczęła rozpinać kolejne guziki kitla. W końcu zrzuciła go i przechyliła główkę.

Nawet po trzech latach znał ją na pamięć niczym mapę sieciowych sektorów Hosaki. Barwione na niebiesko sutki i piegi, termiczne tatuaże po wewnętrznej stronie ud i gładką, lakierowaną skórę. Jej zapach. Odurzał go i sprawiał, że tracił zdolność racjonalnego myślenia. Specjalnie go tak zaprojektowała. Nie minęło nawet trzydzieści sekund, a już przyciskał ją do ściany, całując najpierw szyję, potem ucho, policzek, usta. Smakowała kwaśno. Miastem. Deszczem. Smogiem. Kiedy wkładał dłoń w majtki, pisnęła i wbiła mu w barki wzmacniane paznokcie. Popłynęła krew. Dziewczyna powoli nadziewała się na pieszczące ją palce, przy okazji orając głębokie bruzdy na plecach partnera.

 Telewizyjne informacje nadawały niusy o pełni księżyca na ulicach. Miedziani rycerze rzucali się na policyjne kordony, trzy tysiące nielegalnych emigrantów zginęło podczas obławy na moście Marii Skłodowskiej-Curie, a oni pieprzyli się, mając to wszystko głęboko.

– Wiesz, za to co zrobiłeś, powinnam wziąć tą klamkę i ci mózg rozbryzgać po klatce schodowej! – krzyknęła przenikliwie. – Jak sukę mnie potraktowałeś. Zostawiłeś. Jak cię potrzebowałam – jęknęła i jakby z desperacją spróbowała się mocniej w niego wtulić.

– Wiem, przepraszam – mruknął i zacisnął usta wokół płatka jej ucha. – Zachowałem się jak gnój. Bałem się, że mnie już nie potrzebujesz, że Arane zastąpiła ci cały świat. Wolałem odejść sam niż wylądować na jego marginesie. Wylecieć poza kadr.

W końcu odważył się i spojrzał w jej wielkie oczy koloru stali i wieżowców samego centrum miasta. Śmiały się do niego. Wesołe błyski wyglądały zupełnie jak stada elektrycznych aniołów, goniących się na szerokopasmowym łączu. To był ich dzień. Nie tych słodko różowych dzieciaków siedzących we wszystkich salach kinowych i drogich restauracjach. Nie należał do żadnego gnoja srającego lukrem na odległość dwustu metrów. Ich. Tylko. Święto pożądania i szaleństwa. Dzień umysłowo chorych. Czternasty lutego dwa tysiące trzydziestego ósmego.

Aby pobrać ebooka z powyższym tekstem w formatach pdf, epub, mobi:

Zajrzyj http---chomikuj.pl-Najlepsza_Erotyka2 (2)

.

MRT_Greg – Złoty pierścionek

Złoty pierścionek podpieprzył Bronek z kieszeni,

Lutnął z podpinki dla lubej na Walentynki,

Złoty pierścionek kataryniarza jedyny (…)

– Ja pierdolę, co to, kurwa, jest?!

Bełkotliwy głos Gośki przyciągnął Bronka pod drzwi kuchni. Oparłszy się o framugę, sięgnął po stojącego w kącie na półce browca i otworzył go wyćwiczonym ruchem o zagłębienie zamka. Kapsel odskoczył z głośnym pyknięciem i poleciał w kierunku okna, o włos mijając stojącą nieopodal kobietę. Zmęczona po całonocnej libacji, ledwo utrzymywała się na nogach. Zgięta w pół, podparła się łokciami o blat szafki i wbiła spojrzenie w ozdobę na czerwonej kartce. Gdzieś już podobne coś widziała, jednak notoryczne korzystanie z taniego alkoholu pozbawiło ją resztek pamięci. Teraz już tylko żyła jednym wspomnieniem.

– Złoty pierścionek – mruknął Bronek.

Szeleszczący dźwięk, jaki wydobył się z jego płuc, nie wróżył niczego dobrego. Nie przejmował się tym jednak. Każdy w końcu kiedyś pierdolnie w kalendarz, nie? – powtarzał coraz częściej.

– A na chuj mi on? Kurwa mać! – Gośka wzdrygnęła się, gdy lewy łokieć omsknął się z blatu. Nogi ugięły się pod nią i przyrżnęła głową w kant mebla – Widzisz, co żeś, kurwa, narobił. Bym się zajebała przez to coś! Poza tym… to, kurwa, nie jest złoto, tylko jakaś jebana podróba!

– To jest złoto – Bronek zaperzył się i sięgnął ręką w kierunku ozdoby. Uniósł ją pod światło, wpadające przez szparę w zabitym dechami oknie. – Widzisz, jak się błyszczy? A! I Heniek też tak twierdzi a wiesz, że on się na tym zna.

– Taa… Heniek się, kurwa, zna… – zakpiła, lecz w głębi duszy musiała przyznać mu rację.

Heniek faktycznie znał się na wielu rzeczach a tym bardziej na tych odpustowych błyskotkach. Heniek… Jej pierwsza i do chwili obecnej jedyna prawdziwa miłość. Heniek to był, kurwa, gość. Jako jedyny z otaczających ją skurwysynów potrafił jebnąć Byka na raz, nawet się zakrztusiwszy. Twierdził, że od tego pała mu stoi jak u buhaja. I faktycznie tak było. Jakiś czas.

Spotykali się wtedy w dołkach za młynem i po obciągnięciu jabola, Heniek sięgał ręką pod jej spódnicę i drażnił ją w tamtym miejscu. Jego zwinne palce przemykały wzdłuż szczeliny, co jakiś czas zagłębiając się w coraz bardziej mokrym wnętrzu. A gdy już nie mogła wytrzymać i z jej ust wydobywał się głęboki jęk, bezceremonialnie podciągał jej spódnicę, ściągał majtki i wbijał się swoim twardym kutasem aż po jajca. Wtedy traciła nad sobą jakąkolwiek kontrolę. Wzdychała i jęczała na przemian za każdym jego pchnięciem, a gdy wypełniał ją swoim gorącym nasieniem, trzęsła się w spazmach, przyciskając twarz do ziemi. Uwielbiała te pięć minut rozkoszy z Heńkiem, po których obalali kolejną flaszkę i zaciągając się głęboko skrętem, leżeli na plecach przytuleni do siebie bokami.

Aż któregoś razu mu opadł i już więcej się nie podniósł. Zresztą… Heńkowi już wszystko wisiało.

– No i co z nim zrobię? – Gośka chwilowo odzyskała kontrolę nad ciałem.

– No… założysz na palec, nie?

– Co? Ha ha ha… Chyba cię jebło! I co, kurwa? Pójdę do kurnika, spadnie mi z palca i jakaś kura zaraz wpierdoli. Udławi się i chuj z tego będzie. Ani pierścionka, ani, kurwa, kury. Pierdolę takie…

– To w dowód miłości…

– Co?!

Gośka ryknęła śmiechem. Zatoczyła się i aż usiadła z wrażenia. W zasadzie to pierdolnęła całym ciężarem, gdy nogi w końcu odmówiły jej posłuszeństwa. Śmiała się, trzymając za brzuch. Nie panując nad swym ciałem, nie zauważyła, jak z nosa wyskoczył jej wielki zielonożółty glut. Przez chwilę bujał się niczym wahadło zegara, by oderwawszy się, spaść wprost do resztek makreli w puszce. Bronek przełknął ślinę. Miał ochotę na tę rybkę, lecz właśnie stracił apetyt. Nie zważając jednak na okoliczności, spoglądał na nią pełen miłości. Kochał jej śmiech. Nieważne, że przypominał odgłosy dochodzące z chlewika, a i twarz ukochanej upodobniała się w tych momentach również do mieszkańców pomieszczenia gospodarczego. Nie zwracał uwagi na brud odpadający płatami od szyi czy zarośnięte jak u konia, pożyłkowane nogi. Przesunął językiem po spierzchniętych wargach na myśl o kłębowisku między jej nogami i skarbie, jaki tam chowała. Ostatnimi czasy coraz bardziej odsuwała się od niego. No dobra, nie golił się zbyt często, miał jednego zęba – ale to akurat było częstokroć zbawienne w przypadku braku w pobliżu zamka od drzwi – i cały zasiłek przeznaczał na wino.

Żyli z tego, czym obradzała ziemia. Mieli stadko kur, dwa świniaki, kilka kaczek, postrzępionego kundla na łańcuchu przy budzie i dwa znalezione w lesie koty. Dom chwiał się w posadach – w zasadzie chyba cud jakiś sprawiał, że jeszcze się nie zawalił – z mebli zostały im tylko te w kuchni, spali na starych szmatach.

Bronek marzył, że któregoś razu znajdzie pieniądze – tyle słyszał o ludziach znajdujących kasę w torbach, on by za chuja nie oddał – i wtedy przeprowadzą się do dużego domu z ogrodem, nie będą musieli zapieprzać przy gospodarce, kupią samochód, a najlepiej dwa i będą się wylegiwać cały dzień przy własnym basenie. No i zrobią sobie dzidziusia. Bronek marzył o potomku. Taki mały skurwysyn, własny, którego będzie mógł nauczyć tylu wspaniałych rzeczy.

Rozmarzony spoglądał na trzęsącą się ze śmiechu Gośkę i marzył o lepszej przyszłości. A resztę wydałbym na najlepszego jabola, jaki można dostać „U Kryśki”. Całą skrzynkę.

Kochał ją. Tak bardzo. Kochał ją za… No po prostu, kurwa, kochał. Nie ma tu co delebi… denieli… debile… Tak, kurwa, debile!

– A chuj, kurwa! – zaklął zirytowany.

Zasłyszane gdzieś słowo zaprzątało mu umysł, świdrowało, przyprawiając o nieznośny ból głowy.

– Co? – Małgośka właśnie uspokoiła się nieco i spojrzała zaskoczona na Bronka.

– A nic! – mruknął zły.

– No dobra. To teraz, kurwa, gadaj, czemu dzisiaj!

– No… – zaczął niepewnie, nie wiedząc, jak ubrać to we właściwe słowa. Chciał, żeby zabrzmiało to miło, bał się tylko, że jak zwykle zrozumie jego słowa na opak. – …bo dzisiaj są Walentynki.

– Co? Ty już, kurwa, nie masz co walić?

– Nie, nie, nie. Nie od walę. Od Walentego.

Z każdą sekundą coraz lepiej przypominał sobie tłumaczenie młodego chłopaka, którego spotkał wczoraj pod sklepem. Szczyl pchał jakieś pudło, z którego wydobywały się dźwięki jak z organów w kościele. Zdyszany usiadł na chwilę na ławeczce koło zmęczonego już o tej porze Bronka. Wyciągnął z plecaka browca, poczęstował zagramanicznym papierosem i zaciągając się głęboko, opowiedział, jak to znalazł tę katarynkę, wyremontował ją i właśnie zmierzał do swojej dziewczyny, żeby w Walentynki zagrać jej pieśń miłości.

– Jak Romeo! – krzyknął, poderwawszy się z miejsca.

– Jak Romeo swej Julii – zakończył opowieść Bronek.

Małgośka jakiś czas patrzyła na niego tępym wzrokiem, po czym ryknęła na całe gardło. Krzesło pękło i zwaliła się na ziemię, lecz zupełnie jej to nie przeszkadzało. Jakiś czas leżała, nie mogąc się pozbierać, po czym uspokoiwszy się nieco, podniosła się i wróciła do leżącego na szafce pierścionka.

– A co byś, kurwa, chciał ode mnie za to – rzekła, udając wypindrzoną niunię.

Odgarnęła włosy z czoła. Niestety, niemyta od miesięcy szczecina była zbyt twarda, by nadać jej swobodny wygląd. Sterczące do góry kłaki można było czesać grabiami.

– Twego pocałunku, miła moja. – Bronek zachłysnął się, powtarzając zasłyszane słowa.

– Och, jaki z ciebie, kurwa, romantyk! A dupy byś nie chciał?

– A jakżebym nie chciał? Pewnie, że tak, luba moja!

– No to, kurwa, mów od razu! Paniczku… ty… kurwa, jebany.

– No? – Gdy po minucie wypinania tyłka nie poczuła za sobą obecności Bronka zerknęła za siebie. Mocował się z guzikami. – Ja pierdolę, co za łamaga!

Zerwała z niego spodnie. Uniosła brew zaskoczona. Chuj Bronka sterczał do góry, łypiąc na nią pożądliwie kutasowym oczkiem. W tym momencie poczuła, jak gorąca strużka płynie jej po udach. Pchnęła go na rozlatujący się fotel, po czym dosiadła z całej siły. Jęknął, wypuszczając z płuc resztki powietrza. Płytkimi haustami łapał oddech, pozwalając jej na bezkarne ujeżdżanie. Głośne mlaskanie przetoczyło się po izbie, a wkrótce dołączyły do niego jęki podnieconej Gośki. Czuła, jak niemal cały wyskakuje z jej pochwy, by zaraz zanurzyć się aż po jaja.

Szczepieni zarostami wyglądali jak jakaś monstrualna hybryda w trakcie mitozy. Bronek przytłoczony jej ciałem w ogóle się nie odzywał. Lata palenia sprawiły, że powoli odpływał w błogi niebyt, kierując resztki świadomości w jedno miejsce. Takiej przyjemności jeszcze nigdy nie zaznał i jeśli miałby właśnie teraz jebnąć na zawał, to miał to głęboko w dupie. Monotonne łup łup dochodzące zza jego pleców, gdy sterczący przez materiał kawałek metalu obijał się o rozlatującą się ścianę, sprawiły, że zupełnie stracił poczucie czasu. Dopiero przeciągły ryk dochodzący z gardła ukochanej przywrócił go rzeczywistości. Mięśnie jej cipy zacisnęły się na jego kutasie i w tym samym momencie poczuł, jak eksploduje w niej, zalewając gorącą strugą.

Gośka padła na niego, ciężko oddychając. Szybko jednak doszła do siebie.

– Ale pierdolenie! Kurwa mać! No, stary, jak tak mają wyglądać każde walętynki, to chcę ich codziennie. A niech cię kurwa! Ale mnie cipa napierdala! Och, jak dobrze!

Bronek uśmiechnął się zadowolony.

– Kocham cię – szepnął.

– Ja ciebie też – pocałowała go i powoli zsunęła się na podłogę. – Kurwa, ale mnie wciąż trzęsie. Tylko na chuj ten pierścionek?

– To… taki rytuał. Chłopak daje dziewczynie prezent, idą do kina, a potem…

– A potem się pierdolą!

– No… właśnie.

– Czyli płaci prezentem za seks.

– Eee… no… tego to nie wyjaśnił.

– No nie miał co, kurwa, wyjaśniać. Ale spoko, mi tam na chuja to niepotrzebne. Ale jeśli koniecznie chcesz, to następnym razem przynieś mi nową kuchenkę, bo na tej to już chuja da się zrobić.

Bronek pokiwał bezmyślnie głową. No co, kurwa? Dla miłości gotów był i autobus zapierdolić. A Gośka była jego prawdziwą miłością.

(…) Na moje szczęście, na szczęście każdej dziewczyny!

Aby pobrać ebooka z powyższym tekstem w formatach pdf, epub, mobi:

Zajrzyj http---chomikuj.pl-Najlepsza_Erotyka2 (2)

.

Utwory chronione prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autorów zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Strasznie podobało mi sie opowiadanie Mili. Bardzo romantyczne i walentynkowe. Lekkie ale pełne erotyki i naprawdę wciągające.

Grześ poszedł w neonaturalizm. Mocny i bardzo mało podniecający choć niewątpliwie erotyczny. Poszło mu to bardzo sprawnie. Tylko czy tacy żule i takie żulietty jeszcze istnieją?

Mi z kolei podobała się miniatura Seelenverkopra. Podoba mi się straceńcza łatwość, z którą poświęca naprawdę świetne pomysły na takie kilkustronicowe fragmenciki 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Cyberpunkowe Walentynki. Mniam.

Tak popierdoloną psychikę mogą mieć tylko ludzie, którzy stanowczo za dużo sprzętu wsadzili sobie w mózg czy inne części ciała. Choć niektórzy są psycholami jeszcze zanim zaczną sobie poprawiać organizm. Ta pani chyba kwalifikuje się do tej drugiej grupy. I za to właśnie zaczynam ją lubić….

Napisz komentarz