Elżbieta V. Wyjazd na Pomorze (Karel Godla)  3.67/5 (16)

32 min. czytania

Poniższe opowiadanie jest publikowane powtórnie w ramach cyklu Retrospektywy. Pierwszy raz pojawiło się na portalu Najlepsza Erotyka 6 maja 2013 r.

Pierwsza część cyklu o Elżbiecie

Wspólny wyjazd, który Piotr zaproponował Elżbiecie pod wpływem impulsu dwa tygodnie wcześniej, doszedł do skutku. W końcu miał możliwość poznania rodziny czerwonogłowej. Z przeciągniętej do środy eskapady zapamiętał na dłużej kilka epizodów. Cała reszta wrażeń zapisała się jako mglista impresja po dobrze zorganizowanej wycieczce, nasączonej akurat tyle, ile trzeba przyjemnostkami, a dla równowagi uciążliwostkami, czyli zapoznawczo-rozpoznawczymi rozmowami z rodziną dziewczyny. Do przyjemności zaliczył kojące nerwy obcowanie z nadmorską przyrodą, które nigdy nie rodziło przesytu (nawet przeraźliwy huk morza podczas sztormu nie przeszkadzał, jak się okazało). Tylko powożenia było mu za wiele. Jazda autem z dłońmi na kierownicy dłużej niż dwie godziny męczyła i nigdy nie sprawiała Piotrowi satysfakcji. No chyba, że wiózł zachwyconą małą do rodziny na Podhale. Wtedy tak. Ku górom zawsze jechał z innym nastawieniem, niż ku morzu. Ponieważ byłe żony przedkładały plażowanie nad wycieczki po pagórkach Beskidów, podświadoma niechęć do Bałtyku tylko się przez lata utrwalała.

W piątek, po pracy podjechał pod kwaterę Pomorzanki i zabrał dziewczynę do siebie na wieś, spakowaną na wyjazd w organicznie (z nią) nierozłączną, niegdyś czerwoną torbę. Roztropnie poszli wcześnie spać, bo chcieli bez pośpiechu zjeść śniadanie z samego rana przed wyruszeniem w podróż. Lecz nim zachrapał jej do towarzystwa (Pomorzanka, która sama potrafiła dać niezły koncert w nocy, zapewne na skutek skrzywienia przegrody nosowej,
kpiła, że rzadko, bo rzadko, ale mu się rzężenie podczas snu zdarza), odbyli sesję czułego i stęsknionego po niemal tygodniowej separacji bzykania, z krótkim oralnym prolusio. Elka konsekwentnie kontynuowała terapię oswajania kutasa kochanka ze stresującą bliskością zębów. Dwa tygodnie wcześniej, w następstwie bardzo udanego, choć nieplanowanego kontaktu usta-penis pod prysznicem, odbyli wieczorną rozmowę. Dowiedziała się wtedy ze szczerej spowiedzi Piotra, że jego pierwsze oralne doświadczenia w czasach licealnych były nieudane, przez co mężczyzna wielce się zraził do „francuza”. Dziewczyna uznała zwalczenie fobii partnera za swoją misję. Pacjent nie pozostawał dłużny. Oddawał w dwójnasób pieszczoty, wdzięczny za starania terapeutki.Za to bladym świtem urządził jej pobudkę z pominięciem gry wstępnej, niemal gwałcąc, co stanowiło kontrapunkt wieczornej czułości i delikatności. Łobuzersko spenetrował odbyt i pełen wigoru rozpłynął się w jej gorącym, szorstkim wejściu numer dwa. Poranny, skrajnie bezmyślny i samolubny seks miał swoje niepowtarzalne walory. Jeszcze nie otwierałeś oka, a już rodziła się świadomość bliskości kobiety i jej dostępnego ciała. Dziarski członek nie pytając o zgodę właściciela, sterczał oczekując na właściwe spozycjonowanie bioder. Żadna refleksja nie mąciła prymitywnej radości ruchania. Liczyło się tylko tu i teraz.Dziewczyna przygotowała kanapki oraz termos herbaty na drogę, co wzbudziło w nim wdzięczną myśl, że taka przewidująca i dobrze zorganizowana. Na początku znajomości wcale taka nie była, ale z biegiem miesięcy coraz lepiej wchodziła w rolę życiowej partnerki. Zachowała się zupełnie jak niegdyś matka, zapobiegliwie szykująca wałówkę dla rodziny przed wielogodzinną podróżą na wczasy.Wyjechali, unikając porannych korków. Drogę przebyli bez historii, poza kilkoma przypadkami „wjechania w maliny”, które spowodowała Elżbieta. Wtedy, dawniejszymi czasy, nawigacja GPS nie wzbudzała jeszcze jego pożądania. Ot, gadżet jakich wiele, dopiero zyskiwał rzesze zwolenników w kraju. Do sprawnego podróżowania w nieznane nadal wystarczała kierowcy mapa drogowa i bystry przewodnik. Okazało się jednak, że przytulanka kompletnie zawodzi jako pilot. Brakowało jej koncentracji albo po prostu nie była wystarczająco lotna, aby skojarzyć symbolikę przedstawioną na kartach atlasu samochodowego z realiami trasy oraz koniecznością manewrów na rozjazdach. Po każdym zbłądzeniu mężczyzna warczał wściekły, bo nieplanowane zakłócenia w podróży, wydłużały znacząco udrękę kierowania i przez to wyprowadzały z równowagi. „No, jak można nie zauważyć tak oczywistego skrzyżowania?” Elka źle znosiła Piotrowe połajanki. Aż łzy miała w oczach po potępiających słowach partnera, a stres wywołany chęcią uniknięcia pomyłek tylko kolejne błędy uprawdopodobniał.

Dostrzegając reakcję Pomorzanki, Piotr w poczuciu winy szczerze przepraszał dziewczynę za swoje wybuchy, ale to stresu pasażerki wcale nie zmniejszało. Mało znaczące z pozoru spięcia w samochodzie zraziły rudogłową na długo. Nawet miesiące później, kiedy kierowca nauczył się już powściągać niezadowolenie i co najwyżej skrzywił się, gdy błądzili, lęk przed krytyką w Elżbiecie pozostał. Lubiła wypady w nieznane, ale owa łyżka dziegciu zawsze radość mąciła.

Cały ranek nieśpiesznie podróżowali z długimi przystankami na kawę. Gdy sforsowali weekendowe zatory w Trójmieście i dojeżdżali w znane jej okolice, humor przytulanki uległ poprawie. Rozgadała się jak podniecony dzieciak. Sypała historyjkami z życia: swojego i rodziny. Słuchał dziewczyny niezbyt uważnie, ale markował co jakiś czas mruknięciem czy monosylabą, że nie ignoruje jej słowotoku. Na pustej drodze zwolnił, pochłonięty obserwacją terenu. Rzeźba była pofałdowana, ciekawa. Pomyślał, że mijana kraina jest idealna do zimowego biegania na nartach, a i całkiem-całkiem interesujące spacery można by tu z plecakiem odbywać. Nie dostrzegał nudnych i monotonnych płaszczyzn, jakie dominowały na jego wsi. „Cholera, tu by się fajnie mieszkało. Na jakimś pagórku z widokiem na jezioro. Większe, mniejsze, nie ważne. W lada chałupie. Byle jej dach był mocny i na wiatry odporny, bo tu musi wiać jak diabli.”

Jeszcze przed południem odbili z asfaltu wiodącego doliną wzdłuż koryta rzeczki, zbaczając w pośledni trakt prowadzący do małej kolonii, w której mieszkała rodzina Elżbiety. Zaniedbany, polny gościniec, tu i ówdzie wyłożony jeszcze poniemieckim chyba brukiem, a czasem kilkoma współczesnymi betonowymi płytami, piął się niemal cały czas pod górę. Nachylenie dochodziło w porywach prawie do trzydziestu stopni.

– Rany. To ty dzień w dzień śmigałaś na rowerze po tych stromiznach? – zadziwiony pytał z męskim uśmieszkiem, a ona odpowiadała damską wersją figlarnej miny, chyba nie domyślając się, do czego pije.
Im bliżej domu, tym była radośniejsza. Zupełnie jak mała. Rzadko widział Elżbietę tak uśmiechniętą.

– To już rozumiem, czemu jesteś tu i ówdzie taka twarda. Rower rowerem, ale jazda zawsze na jędrność tyłka dobrze robi. Te wzniesienia to istna gehenna do pedałowania… i cudowna stymulacja dla mięśni.

Mężczyzna nawiązywał do incydentu, który wydarzył się w nocy podczas pierwszego wspólnie spędzonego weekendu i w konsekwencji wpłynął znacząco na późniejsze zachowania Piotra w łóżku. Jak zwykle zabawiał oraz gotował dziewczynę masażem do penetracji. Zwyczajowo cierpliwy w swoich erotycznych zabiegach, dotarł na koniec z pieszczotami do półdupków, których ugniatanie, gładzenie oraz wszelkie inne igraszki były dla niego zawsze ulubionym elementem nie tylko gry wstępnej, ale i powszedniej aseksualnej poufałości z kobietą. Gdy przystępował do masażu kobiecych krągłości, Elżbieta nieoczekiwanie spięła mięśnie. Naprężone pośladki zamieniły się w istny kamień. Aż nie mógł uwierzyć, że tyłek kobiety może przypominać w dotyku niemal litą skałę: cienka powłoka uginającej się, jędrnej skóry z nieodzowną minimalną warstwą tłuszczyku, a w głębi nieustępliwość granitu. Gluteus maximus i gluteus medium – pamiętał jeszcze łacińskie nazwy mięśni – stawiły wyjątkowo twardy opór. Przypomniała mu się pierwsza dupka, którą oglądał i którą się radował, acz wtedy jeszcze z czcią bardziej niż ciekawością badacza. Dupka Zośki, kolonijnej wychowawczyni. To Zosia uczyła licealistę-kolonistę łacińskich nazw, które poznała na studiach.

Wysnuł później teorię, że pewnie poprzedni kochankowie komplementowali Elżbietę za jędrność kuperka i chciała również Piotra sprowokować do pochwał. Dlatego zademonstrowała niezwykłą twardość swego zadka. Typowa kobieca zagrywka, coś przeciwnego do subtelnej kokieterii.

W trakcie zapoznawczej nocy zachwyt Pomorzance wyraził, ale czułostki kochanka okazały się dla dziewczyny boleśnie dotkliwe. Mężczyzna z istną fascynacją inżyniera badającego wytrzymałość opornych tkanek – nawet trudno określić, czy zapomniał na moment o pożądaniu, czy był to samorzutny przejaw chuci – próbował rozgnieść twarde obłości, ugniatając mięśnie z całej siły, wbijając palce w ciało. Jakby dłońmi chciał skruszyć kamień. Elżbieta pragnąc uniknąć bólu zaraz się rozluźniła, ale nie dał jej szybko spokoju. Kilkakrotnie ponawiał prośby, by zademonstrowała mu marmurową niezłomność swojej pupy. Kiedy niechętnie spełniała życzenie, kontynuował brutalne wysiłki, by ją zmiażdżyć, ręce jak cęgi zgniatały oporną materię, a dziewczyna otwarcie i żałośnie jęczała z cierpienia. W końcu odmówiła współpracy i wręcz chciała, rozżalona, uciec z łóżka. Wtedy przytrzymał przytulankę i zaczął przepraszać, pełen skruchy. Opanowało go spontaniczne rozczulenie.

– Eluś, przepraszam cię, słoneczko. Masz taką twardą tą dupeczkę, jak nie wiem co. W życiu czegoś takiego nie dotykałem. To najjędrniejsza dupeczka na świecie. Już się nie bój. Już ci dam spokój. Teraz będę tą biedną dupkę delikatnie głaskał. Przepraszam. Nie gniewasz się, Eluś? Teraz wymasujemy pupeczkę, wycałujemy. Weźmiemy balsam, żeby nasmarować. Wklepiemy balsam w każdy zakątek… skóreczki.

– Przepraszam. Chyba będą siniaki. I to niemałe. Ale zejdą ci, Eluś. Prędzej czy później znikną na takiej twardej, jędrnej dupce. To naprawdę najfajniejsza dupka, moja ulubiona zabaweczka. A to też jest moja ulubiona zabaweczka – szeptał rozchylając pośladki i łaskocząc czułe zmarszczki ciemnego odbytu.

– No – sapała dziewczyna, niby protestując, ale rozluźniając się na wszelki wypadek, gdyby chciał ją spenetrować palcem.

Jeszcze wtedy Pomorzanki nie wypróbował analnie, ale już czuł, że mu na to pozwoli. Dała kolejny dowód, że nie ograniczają jej zakazy dawniejszych, pruderyjnych czasów, a więc odbyt może być jeszcze jedną drogą wiodącą do celu hedonisty.

W kolejne noce podczas pieszczot prawie nigdy nie potrafił się powstrzymać przed zbadaniem, czy niezwykła twardość kobiecych mięśni tylko mu się przewidziała, czy jest jednak rzeczywista i namacalna. Podczas masażu wędrował pieszczotliwymi dłońmi, przynosząc ulgę i rozluźnienie. Zaczynał od pleców i ramion, rozmasowywał każde miejsce. Pieścił blade ciało, omijając tylko tyłek, który zostawiał na deser. Podniecał przytulankę, głaszcząc i łaskocząc uda, potrącając niby przypadkiem ciężkie, jednocześnie soczyste i pomarszczone wargi sromu skrojone jakby z moszny. Kochał dotykiem i pocałunkiem zgięcia kolan i szczupłe łydki. Doprowadzał dziewczynę niemal do orgazmu cierpliwą adoracją stóp, którą tylko krok dzielił od tortury łaskotek. Zresztą ofiara czasem nie wytrzymywała i z chichotem wyrywała mu nogi. Raz dostał przypadkowo piętą w szczękę, mało nie wyskoczyła z zawiasów i bolała jeszcze cały kolejny dzień.

Powrót dłoni na pupę stwarzał prędzej czy później zgrzyt w delikatności, z którą nastrajali się do penetracji. Próbował finezyjnie pieścić pośladki, tak jak całą resztę ciała, co początkowo się udawało. Przymykał oczy i ledwo dotykając skóry, usiłował jak ślepiec wyobrazić sobie soczyste, bogate lecz nie za obfite, obłe kształty Elczynego zadka. Modelował krągłości w wyobraźni. Dłonie w tym rytuale prawie odrywały się od powierzchni, smyrały rosnące gdzieniegdzie mikroskopijne, niewidzialne włoski, ale cała procedura nie mogła trwać wiecznie. Świadomość skrywanej pod skórą tajemnicy korciła. Ulegał pokusie i prosił dziewczynę, by spięła mięśnie. Chciał ich twardości doświadczyć, ponownie je okiełznąć, zmiażdżyć, świadomie sprawić ból. Musiał skrzywdzić po to, by móc przytulankę potem przepraszać, koić cierpienie łagodnym dotykiem. W ten sfiksowany sposób zbliżał się do dziewczyny bardziej niż dałoby się to uczynić z pominięciem opisanego sadystycznego procederu.

Zabawa w bezwzględne zagniatanie ciasta na pierogi nabrała z czasem cech rytuału. Za każdym razem czuł, iż Elżbieta z odrobiną lęku i nadziei czeka na chwilę, gdy Piotr dobierze się do jej, jak dziecinnie mówiła, „pupki”, a którą on zawsze w myślach poniewierał, używając najwulgarniejszych określeń. Mężczyzna tylko w pieszczotliwym szepcie zniżał się do użycia zdrobniałej nazwy. Ale to miało miejsce wtedy, gdy czuł się szczególnie winny, bo mocno przytulance nadokuczał.

Rytualna gra polegała na tym, że Piotr prosił, aby napięła pupę i zgodziła się na ból. W odpowiedzi rudogłowa droczyła się i odmawiała, czasem znienacka naprężając swoje białe jak śnieg gluteusy. Zabawa w kotka i myszkę trwała do momentu, kiedy przekraczał granice dziewczęcej wytrzymałości na ból i łkając prosiła, aby już dał jej spokój. Wtedy chylił się do karku dziewczyny, szeptał przeprosiny do ucha, całował wrażliwą skórę, odgarniając jaskrawe włosy w górę. To znowu była gierka, tylko inna. Przepraszał, a jednocześnie dokuczał łaskotaniem ust. W finale najczęściej się kochali, chociaż nie pozwalała mu płynąć delikatnie ku najpierw jej, a potem jego orgazmowi.

Lubiła mocne bodźce, więc kochanie zamieniało się w coś, co określają jako ostre rżnięcie. Termin w początkach jego internetowej aktywności na portalu towarzyskim dość popularny, często zaznaczany przez regularnych bywalców na formularzu rejestracyjnym jako upodobana forma seksu. Prosta ankieta dawała do wyboru odpowiedzi: nielubiana, dopuszczalna, preferowana. Gwiazdka – niepotrzebne skreślić. Zaskakująco wiele użytkowniczek zaznaczało ostatnią opcję.

Ciekawe, do jakiego wniosku doszedłby seksuolog, biorąc pod lupę zwyczaje sado-maso pary naszych kochanków. Może uznałby, że Piotr co rusz próbuje karać Elżbietę za sugestywny wygląd jej warg sromowych. Że to jakaś forma fobii homoseksualnej. Albo że odgrywa się za to, iż Pomorzanka nie dorasta do stóp jego dawnej ukochanej – małej. Albo za to, że brak rudogłowej uroku, który skłoniłby mężczyznę do wypowiedzenia choćby raz słów o największym uczuciu. Te „albo” można by mnożyć. Szukając przyczyn zaszytych w prostych człowieczych atawizmach i przechodząc stopniowo do bardziej skomplikowanych teorii.

To właśnie jednej z ich pierwszych nocy, Ela opowiedziała mu o swojej codziennej rowerowej katordze. Ale nie przypuszczał, że trasa wiodąca do szkoły miała iście górski charakter. Na dodatek musiała pokonywać dystans bez korzystania z przerzutek, których brakowało w lada jakim rowerze, kupionym w wiejskim sklepie z mydłem i powidłem. Wyrobiła sobie znakomicie mięśnie regularną jazdą pod górę.

****

Zabudowania gospodarstwa nie budziły żadnych skojarzeń, gdy podjeżdżali w stronę domu ziemistą dróżką ubitą przez koła do twardości, wiodącą pośród przystrzyżonego trawnika. Dopiero, gdy kierowca skręcił w prawo wedle wskazówek dziewczyny i potem pogłębił zakręt, aby wjechać na podwórze, pojął, gdzie się znajduje. Z pachnącego i idealnie nagrzanego wnętrza samochodu, rozbrzmiewającego przestrzennie koncertową muzyką, oglądał przez panoramiczną szybę niemy film. Miał przed sobą poniemieckie zabudowania bauera, naruszone tu i ówdzie przez upływ czasu, bez śladu powojennych napraw czy modernizacji. Jak zasiedlone, tak trwające i niszczejące. Dziedziniec był niewielki, wybrukowany na całej powierzchni, ale nierówny i w zapadnięciach gruntu stały kałuże brudnej cieczy. Nawet pomyślał przez chwilę, że to gnojowica przesiąka w zagłębieniach – tak niechlujne wrażenie stwarzało podwórze, a jemu zaraz pootwierały się asocjacje z dzieciństwa. Ileż takich niechlujnych, śmierdzących gnojem obejść widział za komuny. Aż nie chciało się wysiadać. Przez głowę przemknęła głupia myśl, aby wycofać auto i uciec.

Kameralność, szarość starych murów, małe okienka w mieszkalnej części, zwartość obejścia: domu, chlewa (jak się później okazało), kurnika, garażu, stodoły, może czegoś tam jeszcze – to było kolejne wrażenie. Jednocześnie nadal lśniły mu w oku jaskrawe lakiery nowych ciągników oraz innych maszyn rolniczych, stojących w korytarzu szop przyległych do podwórkowych zabudowań, które minęli. Park maszynowy gospodarstwa tworzył swoją nowoczesnością kontrast z powojennym zestarzeniem centralnej części wiejskiego obejścia.

Młody chłopak w drelichu krzątał się przy wypucowanym modelu mercedesa, na oko całkiem-całkiem przyzwoitym egzemplarzu auta, które widać było w szeroko uchylonych wrotach garażu. Pomagała mu dziewczyna odziana odświętnie w sukienkę. Przyczepiali baloniki, wstążki. Przystrajali samochód do ślubu, domyślił się Piotr.

Pyknęły drzwi po stronie pasażera. Elżbieta wypadła witać młodych. Ściskali się. Później okazało się, że chłopak to Waldemar, brat przytulanki. A dziewczyna w sukni to jego przyszła narzeczona. Odległa krewniaczka, ale dozwolona przez obyczaj i kościelne kanony kandydatka do uświęconego związku. Tyle, że przyszła bratowa Elki była innej wiary, czego też się dowiedział i dziwił, że takie te wiejskie towarzystwo tolerancyjne. Obraz liberalizmu, i to do tego religijnego, całkiem nie przystawał do obowiązującego schematu wsiowego konserwatyzmu. Stereotypu pełnego uproszczeń i fałszu, jak się okazuje, który wbiły mu w mózg media, rozmowy w rodzinnym i biurowym gronie, a także literatura. Ale nie dziwota tym zaskoczeniom. O Podhalu też kiedyś myślał jako o ostoi ciemnoty, a wyszło, że górale mogliby czasem i wielkomiejskich mieszczan z dziada pradziada uczyć otwartości.

Twarz mignęła w oknach jak zjawa, na tyle przelotnie, że nawet płci nie dało się określić. Ot, ruch za szybą i nagły bezruch, który nie zmącił odbicia nieba i budynków na szkle.

Dwa małe kundle zamarły ostrożnie w kącie podwórza i nawet nie szczekały, węsząc i oceniając sytuację. Kiedy opuszczał auto, gdakanie kilku kur wałęsających się wśród bruku i podekscytowane spotkaniem głosy młodzieży dobiegły do uszu, jakby nagle puszczono nową taśmę z fonią, bo dotąd tylko samochodowa muzyka i klatki z obrazem się przewijały. Uderzył go brak psiego jazgotu.

W drzwiach stanęła para ludzi. Rodzice Elżbiety zapewne. Witał się bezwiednie ze wszystkimi, ale cały czas miał wrażenie jakby pomylono rekwizyty i umieszczono współczesnych bohaterów w dekoracjach z innej epoki. Zaniedbane zabudowania mocno kojarzyły mu się z pruskim wzorcem gospodarstwa. Natomiast parę niestarych ludzi przypasowywał do wiejskiej, zapóźnionej współczesności. Kobieta wyszła w krótkiej spódnicy do pół kolana (nogi kształtne). Była rozdęta nieco za mocno w pasie, co razem dawało pretensjonalny obraz średniolatki, która mimo upływu lat nadal ubiera się i czuje jak młoda dziewczyna. Wrażenie pretensji pogłębiała staranna i wyraziście podkreślona jednolitą farbą trwała, co równocześnie potęgowało dysonans między zadbaną aktorką i zapuszczoną sceną. Facet miał pucołowatą twarz, nosił dżinsy i sprawiał wrażenie pogodnego człowieka, a nie jakiegoś tyrana. Ale mógł być uparty, skoro Elżbieta tak ojca zawsze opisywała.

Przez mgnienie oka miał wrażenie, że zderzyły mu się dwa czasy: dzisiejsi ludzie i przedwojenny krajobraz ówczesnej architektury. Rodzina zajęła się na chwilę sobą, a on pogrążył się w myślach.

Kiedyś z kumplem, fotografem Markiem, wędrowali po terenach bliskiej Litwie rubieży. Często zbaczali na pustkowia, omijali ludzkie szlaki, wybierali skróty, penetrowali okolice. Pewnego razu z lasu i gęstych chaszczy, plątaniny maliniaków i jeżyniaków, które kaleczyły nogi, wyszli nagle na otwarte. Wprost na mały ceglany kościółek z zardzewiałym, omszałym zadaszeniem, otoczony niskim płotkiem, stojący na wybrukowanym dziedzińczyku, gdzie spomiędzy kamieni bujnie wyrastał bajeczny mech, trawa i pokrzywy, a na obrzeżach swojsko plenił się łopian i inne zielsko. Jakby tylnym wyjściem szafy przeleźli do krainy baśni.

Część zjawiska stała w pełnym słońcu, część w głębokim cieniu. Kurz drgał i lśnił w bezruchu powietrza. Błysnęło mu w głowie skojarzenie. Ilustracje Andriollego. Mickiewicz. Tadeusz. Zaraz zza muru wyjdą wąsate szlachciury ze łbami ostrzyżonymi pod garnek, z palcami zatkniętymi za pasy albo wspartymi na karabelach, a w ich gromadzie koniecznie Robak w habicie. Wrażenie było niesamowite i zawsze czuł wdzięczność do losu za tę sekundową podróż w czasie, którą go obdarowano. Kolega miał identyczne wrażenie, a więc obaj doznali tej samej łaskawości: przeskoczyli o prawie dwieście lat w przeszłość. Potem wystarczył ruch głowy w bok, rzut oka na niedalekie chałupy w cieniu drzew i widok kabiny traktora wystającej ponad sztachetami, aby wrócić do rzeczywistości. Cyt, iskierka zgasła.

Teraz przez moment znowu miał poczucie skoku przez dziesięciolecia do przedwrześniowego spokoju zapyziałej wsi.

Mężczyźni jeszcze zostali na chwilę, podziwiając skrycie samochód gościa, kiedy on z trzema kobietami wszedł do wnętrza domu, które nie raziło nowoczesnością, ale już tak daleko nie odbiegało od współczesnych standardów. Czasu do wyjazdu nie było wiele, ale jeszcze zdążył wypić gościnną kawę, skosztować dobrego, domowego ciasta, podczas, gdy gospodarz z synem przebierali się na uroczystość, aby po dłuższej chwili pokazać się w białych koszulach i ciemnych, odświętnych ubraniach.
Ojciec mruknął, że gdyby wiedzieli, iż gość przyjedzie z Elżbietą takim wypasionym samochodem, prosiliby, aby to Piotr wiózł młodych do urzędu i kościoła. Pojazd ślubny ma symboliczne i prorocze znaczenie. Merc był co prawda najlepszym samochodem w rodzinie, ale jeszcze lepszy wcale by nie zaszkodził. Warto młodym dać szansę, zasugerować losowi dobrą dla nich przyszłość.

Czasu do rozpoczęcia uroczystości nie było wiele. Rodzina zaraz wsiadła do limuzyny i ruszyła, a on z jaskrawogłową w ślad za nimi.

– Pójdziemy na wesele? Jesteś zaproszony. Rozmawiałam z ciocią i kuzynką. Bardzo nalegały – zapytała Elżbieta bez przekonania, bo już wcześniej uzgadniali, że ona jak chce to proszę bardzo, niech idzie balować, ale on przyjechał nawdychać się jodu, a nie oparów alkoholu.

– Wolałbym nie. Tak jak ci wcześniej mówiłem – mruknął szczerze Piotr zapatrzony w podrygujące od pędu powietrza baloniki i wstążki samochodu przed nimi. Nie miał ochoty na towarzystwo. – Przyjechałem tu tylko w charakterze twojego prywatnego kierowcy i chłopaka. Nie było mowy o udziale. Ale jeśli ci zależy… Tylko nie mam garnituru. Nie brałem pod uwagę udziału w uroczystych imprezach. Na pewno będą pić. Pić to mało powiedziane… będą chlać. Mnie namawiać bez ustanku. Zrażę wszystkich do siebie odmową albo się skuję do nieprzytomności. Raczej to pierwsze. Naprawdę tego chcesz? – zapytał pojednawczo, gotowy do ustępstw.

Na końcu języka miał stwierdzenie, że nie lubi tak od razu wskakiwać komuś w środek zabawy, między gromadę krewnych i ziomków znających się jak łyse konie. Że będzie na to niejedna okazja w przyszłości. Że jeszcze się wspólnie w rodzinnym gronie zabawią, zatańczą. Ale zagryzł język. Nie wolno tak sugestywnej deklaracji składać. Nie powinien wypowiadać słów, z których ona może wyciągnąć pochopne wnioski. Na chwilę ogarnęło go poczucie winy i własnego tchórzostwa. „Jesteś, kurwa, wyrachowanym gnojem.”

– Dobrze. Złożymy życzenia i zaraz potem zmykamy. I tak musimy dziś jeszcze pojechać, klucze do pokoju odebrać. Nie nastawiałam się na udział. Tak tylko zapytałam, bo prosili – Elżbieta nie wydawała się rozczarowana odpowiedzią mężczyzny, uśmiechała się do swoich myśli, ale on wiedział, że sprawił jej zawód.

Co jakiś czas napotykali ozdobione kolorowo samochody oczekujące na poboczu drogi, przy rozstajach i wyjazdach z mijanych gospodarstw. Brat Elżbiety siedzący za kierownicą merca wciskał klakson na powitanie i pojazd dołączał do ich małej karawany. Jechali bardzo urozmaiconą trasą, widocznie zbierali po drodze wszystkich umówionych weselników. Piotr szybko stracił poczucie kierunku. Poczuł się zagubiony w istnym labiryncie: dróg gruntowych biegnących przez pola, duktów w iglastych młodnikach, szutrowych alejek i odcinków asfaltu, na który wjeżdżali przelotnie, aby za chwilę znowu zanurkować w kolejną poboczną dróżkę. Kawalkada rosła, wzmagała się też kakofonia samochodowych dźwięków, radosna i kiczowata zarazem. Skręcili w boczną aleję wyścieloną liśćmi, wiodącą wśród ogołoconych już drzew. Piotr, jadąc na szarym końcu konwoju, wtoczył się na wielkie podwórze przed nieco zdewastowanym domem (a przecież nie wszystko w okolicy było ruiną, przykładowo naprzeciw gospodarstwa rodziców Elżbiety wyrosła nowa rezydencja, elegancko ogrodzona, z dobrze zaprojektowanym i utrzymanym ogrodem). Dom, przy którym stanęli, sprawiał wrażenie dawnego szlacheckiego dworku, czy raczej jego miniaturki. Dziedziniec zapełniali odświętnie ubrani ludzie, szarańcza dzieci oraz pojazdy. Te, które już wcześniej dotarły i czekały przed klasycznym, choć zaniedbanym gankiem oraz nowe, które dojechały w kawalkadzie, co chwila donośnie trąbiąc i oznajmiając okolicy o radosnym wydarzeniu.

Nie zabawili długo, bo z domu wyszedł pan młody w małym tłumie krewniaków. Trudno było rozpoznać, kto jest głównym bohaterem wydarzenia, choć Elżbieta próbowała mu wskazać winowajcę całego zamieszania. Nastąpiły przetasowania wśród pasażerów. Wszyscy zapakowali się do pojazdów. Nawet Piotrowi przydzielono do auta dwoje ubranych na ciemno starszych ludzi oraz dziewczynkę, gdyby miał oceniać na oko, nastolatkę bliżej dziesięciu niż piętnastu lat.

Teraz trzeba się udać pod dom panny młodej i wspólnie już ruszyć do miejsca ceremonii.

Rozmawiał z Elżbietą, jadąc w środku niezmiernie hałasującej kawalkady, wywierającej na nim kompletnie egzotyczne wrażenie. Zachwycał się, że odbicie starych ludowych zwyczajów nadal przetrwało pośród ludzi. Zachowało się może jeszcze z czasów pogańskich bogów, opiekuńczych demonów lasów i całej ówcześnie panującej hierarchii złego i dobrego. Dziękował, że go zabrała ze sobą i dała szansę na oglądanie z bliska owego żywego folkloru, o którym dotąd tylko wzmianki w mediach napotykał.

Po ekspresowej wizycie w urzędzie stanu cywilnego ślub w kościele trwał może i dwie godziny. Kapłan był ponoć bardzo zaprzyjaźniony i rodzina się z nim perfekcyjnie domówiła, aby uroczystość przebiegła imponująco. Piotr czekał w samochodzie cierpliwie, trochę drzemał, słuchał muzyki. Cały tłum ze ślubnego orszaku zassało do świątyni. Tylko jeden mężczyzna spośród weselników, zapewne innowierca z rodziny przyszłej narzeczonej brata Elżbiety, pozostał na zewnątrz i wałęsał się smętnie pośród dziesiątków opustoszałych samochodów, aby w końcu z nudów zapukać do Piotra w szybę. Przesiedzieli wspólnie do końca ceremonii, porozmawiali trochę o życiu. Krewniak okazał się zaopatrzeniowcem z lokalnej firmy, dużo jeździł po kraju, więc rozmowa potoczyła się wartko, zwłaszcza, że akcent dalekiego koligata Elżbiety brzmiał bardzo nietypowo i zaciekawił Piotra, który z lubością wsłuchiwał się w głos rozmówcy i prowokował go do długich wypowiedzi, sam starając się ograniczyć gadanie do minimum. Znowu inny świat, inna rzeczywistość pokłoniła mu się do stóp. Nadstawiał ucha urzeczony, mimo że krewniak opowiadał o rzeczach najprostszych, codziennych udrękach zaopatrzeniowca, o swoich przygodach w podróżach po Polsce, na szczęście omijając politykę i krytykę stanu rzeczy w kraju, co by najprawdopodobniej słuchacza zniechęciło.

****

Dom, w którym Elżbieta zaaranżowała im kwaterę, nie wzbudził entuzjazmu Piotra. Willa stała tuż przy głównej uliczce nadmorskiego miasteczka, o tej porze roku, owszem, mało ruchliwej, ale jednak oczekiwałby choć ściany żywopłotu, pasa zieleni, ogródka oddzielającego dom od traktu, dającego pozór, iż są bliżej łona natury, niż cywilizacji. Miał już nawet wymruczeć z wyrzutem pytanie, czy nic lepszego w okolicy nie dało się znaleźć, ale powstrzymał pretensję, aby nie sprawić rudogłowej przykrości. Już i tak czuł, że rezerwa jaką wykazał wobec propozycji wzięcia udziału w rodzinnej uroczystości nieco ją przygasiła. Przeszli wąski pas zastawionego samochodami, wybetonowanego podwórka i czekali, aż ktoś zareaguje na dzwonek u drzwi.

Zaprowadzono ich na górę do wielkiej, kilkudziesięciometrowej sali wyłożonej kamieniem. W kominku dopalały się szczapy drewna, wkoło stały sofy i fotele, na ścianie wisiał spory telewizor. Ani chybi salon dla gości, sala bawialna, brakowało tylko stołu z piłkarzykami albo bilardowego. Za rzędem wygodnych, wyłożonych skórą mebli, skierowanych w stronę dogasającego ognia, zamocowano ażurową kratkę, po której pięły się rośliny, a za tym altanowym przepierzeniem rzucono na kamień długi chodnik wiodący pasem korytarza ku rzędowi drzwi do pokoi gościnnych. Aranżacja piętra wyglądała dużo lepiej niż mało reprezentacyjne podwórko pensjonatu.

Natomiast wizyta w pokoju, który im przydzielono, zaskoczyła Piotra kompletnie. Gdy otworzyli drzwi, huk, który słyszał już od momentu, kiedy zaparkowali pod hotelikiem, ale na który nie zwrócił wtedy uwagi, wdarł się w uszy ze zdwojoną siłą. Wystarczyło podejść do okna by uzyskać pełny obraz sytuacji. Niemal pod nogami – tak blisko brzegu stał budynek pensjonatu – kotłowało się morze w jesiennym sztormie. Stał oszołomiony, podziwiając ciemniejącą w zapadającym mroku wodną nieskończoność i nieco jaśniejsze plamy piany lub odbitych w morzu ostatnich przebłysków gasnącego światła.

– Jak my tu będziemy spać? W takim hałasie? – rzucił odruchowo. Małostkowymi słowami maskował podziw, jaki wzbudził w nim widok groźnego żywiołu tuż pod nosem. Otworzył okno, chłonąc obraz i z zimnym podmuchem powietrza niemal poczuł na twarzy wilgoć rozbełtanej wiatrem wody. On, człowiek nizin i miłośnik gór, dawno takiej demonstracji sił natury nie oglądał.

– No, przecież chciałeś jak najbliżej morza, Piotruś – broniła się w poczuciu winy Elżbieta, nie podchodząc bliżej, zostając na środku pomieszczenia.

Pokój jakby momentalnie się wyziębił, napełniony bałtyckim wiatrem. Mężczyzna zamknął okno, ale huk wcale się nie zmniejszył, tworzył hałaśliwe tło krótkiej rozmowy, którą odbyli lustrując pokój.

Gdy odwrócił się ku zmarkotniałej dziewczynie, widok jego twarzy wystarczył by poprawić towarzyszce nastrój. Niepotrzebnie martwiła się, że ma jej za złe wybór hałaśliwego miejsca noclegu. Piotr skinął na Pomorzankę głową z uśmiechem, co znaczyło: „chodź do mnie” i sam wykonał krok. Mocno przytulił chudy tułów do piersi, sapiąc z aprobatą. Klepnął z przyjemnością jędrną pupę.

– Eluś, głuptasie, lepszego miejsca nie mógłbym sobie wymarzyć. Cudnie tu jest. Prawie jakbyśmy byli w rejsie. Sam czysty jod! Dziękuję, Eluś. Świetny miałaś pomysł. Dziękuję. Pal licho spanie. Będziemy żeglować całą noc – wygłaszał pochwały i zawiesił znacząco głos. – Chyba nie dam ci spokoju do rana.

Elżbieta pokraśniała na twarzy, co rzadziej się jej zdarzało ostatnimi czasy. Spotkali się wzrokiem na chwilę, a pocałunki posmakowały zupełnie inaczej niż zazwyczaj, obiecując udany wieczór.

Musieli jeszcze wrócić do samochodu po resztę rzeczy, ale skoro już wyszli na zewnątrz nie mogli zmarnować okazji, by nie pójść nad morze na krótki spacer. Prawdopodobnie nadeszła akurat, obok sezonu sztormów, pora przypływu. Woda wdzierała się głęboko w ląd, zalewając plażę tak, że pozostawał wąziutki pasek suchego piasku, ledwo pozwalający na odbycie przechadzki. Szybko ze spaceru zrezygnowali, bo przejmujący wiatr błyskawicznie pozbawił obojga resztki ciepła zachowanego w warstwach ubrania.

Pensjonat, mimo martwego sezonu, zdawał się mieć wielu weekendowych gości, o czym świadczyło zastawione samochodami podwórko. Piotrowy pojazd musiał pozostać na chodniku, bo już miejsca na parkingu hoteliku nie starczyło. Kiedy wrócili na górę, okazało się, że ktoś dołożył drew do kominka, a po salonie ganiała trójka dzieciaków, wrzeszcząc coś w nieznanym języku, pewnie po niemiecku.

Wśród huku Bałtyku jedli symboliczną kolację w pokoju. Elżbieta podała na stół oliwki. Pamiętała, że Piotr je lubi, kupiła przed wyjazdem. On nie był gorszy. W rewanżu wyjął puszkę ananasów i przeżył moment satysfakcji, gdy dziękowała. Pomorzanka opowiadała o ślubie, o zdenerwowaniu pana młodego, który lapsusem przed ołtarzem wywołał lekką konsternację uczestników uroczystości, a Piotr uśmiechał się do dziewczyny, mrużąc znacząco oczy. „Zerżnę cię, cipko. Mam ochotę. Szykuj się na wielkie rżnięcie, moja Elusiu” – pożerał ją wzrokiem i zakłócał wątek wypowiedzi, bo Pomorzanka trafnie odczytywała znaczenie spojrzeń partnera.

– Idziemy spać? – zaproponowała pytająco głośnym szeptem poprzez huk fal, gdy skończyli jeść. Skinął głową potwierdzając. – Szykuj się. Zaraz przyjdę.

Gdy Elżbieta obmywała się pod prysznicem, stał chwilę przed oknem, gapiąc się w ciemność. Horyzont był ledwie o pół tonu jaśniejszy od mroku morza. Albo tylko mu się zdawało, że widać linię styku wody i nieba. Istnienie granicy dwóch żywiołów w rzeczywistości mogła podpowiadać obserwatorowi wyobraźnia.

Wyjrzał na chwilę do salonu. Ponieważ królowała tam pustka, niemieckie dzieciaki zniknęły w swoich pokojach, usiadł w fotelu najbliższym kominka i wpatrywał się chwilę w ogień. Trzaskanie polan, huk morza, mozaika tańczących plam płomieni i żaru spowodowała, że na chwilę zapomniał o problemach w pracy, o mieście i swojej wsi, o swojej przeszłości. Z zamyślenia wyrwała Piotra dłoń przytulanki, gładząca go po głowie.

– Idziesz?

Podniósł się posłusznie.

– Zamyśliłem się, patrząc w ogień. Przepraszam.

****

Kiedy już wymasował i nasmarował balsamem całe ciało rudogłowej, przyszła pora na składanie męskich hołdów.

Piotr przeniósł się dla wygody na podłogę i bez ceremonii ściągnął rozanieloną dziewczynę na brzeg łóżka. Wiedziała, że ją pierwszą czeka rozkosz, dopiero potem miała być jego kolej. Chwilę zajmował się stopami, kadził, że są ciepłe i miłe w dotyku. Nagle odgrywał pantomimę skrzywionego nosa, że niby zalatują (ale zaraz ze śmiechem prostował, że ładnie pachną, że to tylko jego głupi, szczeniacki żarcik, a na dowód może je ucałować, i to oczywiście uczynił kilkukrotnie). W końcu umieścił stopy daleko jedna od drugiej, żeby mieć dobry dostęp.

Leżała bezwolna, podniecona. Całe krocze mocno różowiało na tle bieli ciała, a na tle zdrowej różowości wyrastały dwie pokaźne, grube wargi sromu, pomarszczone niczym skóra ciemnej moszny. Już był przyzwyczajony do niezwykłej brzydoty krocza przytulanki, a w zasadzie nowo zaakceptowanego kanonu piękna, który rozpychał się pośród galerii dotąd poznanych, spenetrowanych lub tylko podziwianych cipuszek, cipek, cip.

– Eluś, pachniesz mi coraz lepiej. Każdego dnia. Twoja cipka to prawdziwa pułapka na facetów – pochwalił szczerze i pociągał aktorsko nosem, jakby miał katar. Jedynie zapach świeżo użytego balsamu psuł mu pełnię doznań konesera dojrzewających serów i takiegoż wielbiciela woni kobiecego ciała. Elżbieta zamruczała zadowolona i droczyła się z Piotrem bez słów, próbując przekornie zacisnąć kolana, ale na to nie pozwolił. Chwilę się ze śmiechem poszamotali, aż uległa i ponownie zamarła w oczekiwaniu.

– Prawie nie używam soli. Uzupełnię zapas – zażartował. Nazywał czasem jej cipę „lizawką”, a siebie jeleniem, który przychodzi do ulubionego miejsca. Nie obywało się wtedy bez dowcipkowania o własnej osobie – rogaczu oraz o obcych jeleniach – swoich rywalach, a także o męskiej obawie o wierność Elżbiety. Padały niewymyślne zwierzęco-ludzkie metafory. Pogodnego błaznowania i świntuszenia nigdy dość. Dzisiaj skoro morze huczało im o krok, szeptał gromko o foczce, którą będzie obwąchiwał i lizał. Spoglądał nad płaskim brzuchem, chcąc sprawdzić reakcję, ale widział tylko dziewczęcą brodę i trudno było zgadnąć, co ona na to, bo milczała.

Jeszcze nic nie zrobił, jeszcze Eli nie dotknął, celowo omijając erogenną metropolię. Jednak wystarczyło tych kilka chwil nieśpiesznych przygotowań i żarcików, a już zaczął z dziewczyny parować silniejszy zapach pożądania, a wydatne, ciemne wargi rozbłysły wilgotniejąc. „Kurwa, ale z ciebie brzydulka. I taka przynętka jednocześnie. Lubię lizać twoje specjały, Eluś. Sam nie wiem, skąd to się we mnie bierze. Coś tam w sobie masz. Budzisz niesamowity apetyt, dziunia. Będę cię lizał jak dzikus na głodzie.”
Odnawianie przyjaźni z udami, najpierw prawym – starannie, a lewym tylko dla symetrii, zaczęło się od muskania skóry włosami skroni. Starał się nie dotknąć ciała policzkiem, zanim nie odbył powoli trasy wspomnianego miziania, zawsze w jedną stronę, w górę od okolic kolana do pełniejszej części uda. Twarz zatrzymywała się za każdym razem tuż przed genitaliami. Podróżował w ten sposób wielokrotnie. Zdarzało się, że Elżbieta protestowała podczas wstępnych pieszczot, ale nie dzisiaj. Tej nocy się zawzięła i tylko drżała momentami. Wzdychała zawieszona między irytacją i niecierpliwością.

Kiedy już skończył pierwszy etap podróżowania, mógł cieszyć się gładkością ciała, jadąc policzkiem po nodze tą samą trasą, co przed chwilą, tylko, że nie jednostronnie, a w obie strony. Starał się nie przerywać kontaktu ze skórą ani na chwilę, bo fajny i przyjazny był dotyk ciepłego uda. Zaczynał mruczeć podczas jazdy pochwały. Czynił je cicho pod nosem dla siebie, zwłaszcza gdy był blisko cipy i czuł mocno jej świeży zapach. Burczał głośniej i wyraźniej (z powodu huczącego morza), kiedy się zatrzymywał na moment przy kolanach, aby i przytulanka mogła usłyszeć prymitywne komplementy: o aksamicie, jedwabiu, cudzie i pragnieniu.

Klęcząc w ciepłym, przeznaczonym do intymnych czynów kącie, który tworzyły uda, droczył się ze swoją partnerką dalej. Wykonał kilka ostentacyjnie głębokich wdechów jak przed nurkowaniem, aby wiedziała, co gość jej kącika zamierza, i kilka powolnych wydechów przez ściśnięte usta, aby ją połaskotać strużką powietrza. Chciał w beznadziejnej próbie zdmuchnąć woń kobiecej chcicy, która sprawiała, że sam doznał erekcji. Elżbieta drgnęła, czując łechtanie powietrza, ale zacisnęła zęby i nie wyjęczała zwyczajowego protestu: „no, przestań”. A on, nauczony doświadczeniem, na wszelki wypadek trzymał mocno jej obie nogi w kostkach, bo nigdy nie wiadomo, co biedaczce przyjdzie do głowy. Czasem potrafiła nieźle bryknąć jego jaskrawowłosa suczka.

– Wylizać ci tylko cipkę, czy ciemne słoneczko też? – zapytał głośno. Huk morza powodował, że szept był bezużyteczny, a pełnym głosem wypowiadane słowa zatracały pieszczotliwy ton, stawały się nadmiernie rzeczowe. To znowu była tortura. Znała go już, bo nieraz ten scenariusz przećwiczyli. Piotr nie przejdzie do następnego kroku, nie dokończy pieszczot, póki mu dziewczyna nie odpowie. Nie miała wyjścia.

– Ładnie się wygoliłaś. Ani jednego włoska, ani jednego zadrapania – chwalił. – Czyściutka, gotowa do lizania cipka. Słoneczko też ładnie przygotowane. Może tam chcesz? To jak będzie?

– Cipkę – sapnęła z frustracją.

– Co „cipkę”? Co masz na myśli? – znęcał się rzeczowym tonem.

– Pieść mi cipkę! – poddała się.

– A słoneczka nie? Nie lubisz jak całuję twoje słoneczko? – podrwiwał sobie z Elżbiety.

Znowu dmuchnął na tak zdawałoby się nieskomplikowany kącik, a przecież oferujący tyle ciekawych opcji. Musnął ustami ciemne, pomarszczone wargi, które wydawały się mięsiste i grube, a w rzeczywistości cienkie i długie z nich listki, słone w smaku.

– Oj, lubię. Piotruś. Przecież wiesz – wypowiedziała imię mężczyzny proszącym tonem, aby jej już nie męczył. – Wyliż mi cipkę i słoneczko. I wycałuj. A potem zerżnij kutasem. I cipę i dupę. Bardzo proszę! – Niemal bezbłędnie wyrecytowała formułkę, której wiedziała, że będzie się domagał do skutku, a już słów „kutas”, „cipa” i „dupa” to na pewno. Taki z niego słodki zbok.

Skoro czarodziejskie zaklęcie padło, wziął się powoli do dzieła. Pomagając sobie rękami, rozwierał czarne wrota, całował sucho lub mokro, badał i penetrował językiem. Stawiał na ciele kreski, krzyżyki, kółeczka i esy floresy, jakby język był pędzlem, a ciało tworzyło przestrzeń wewnątrz blejtramu. Potem pisał na cipie tekst. Pisanymi, a nie drukowanymi literami. „Eluśśśśśśśśśśśśś iiiiiiiiixxxnnnniiiiiiiiiiii sexiiiiiiiiiiiiiiiii”, albo jakoś tak. Kropki stawiał lekkim stuknięciem języka w łechtaczkę. Lub króciutkim machnięciem pędzla przez ten czuły groszek. Potem pomagając palcami obnażył powoli, tyle ile się dało jej stwardniałe ziarenko i znowu pisał, tylko teraz używając znaków przestankowych i małych liter „o” i „o”-kreskowane. Znaki przestankowe były bardziej wyraziste i skuteczniej wydzierały jęki z ust dziewczyny. Gdy tak się z zaangażowaniem trudził, ściany przytulnego, gorącego kąta zawężały się i rozchylały. Całkiem rozdygotane i spocone były od wrażeń uda, grające rolę ścian, jakby cały pokój miał się zawalić, o czym ostrzegał huk morza wchodzący w rezonans z dudnieniem krwi w skroniach obojga.

Podgryzał płatki warg sromowych, co się w ich słowniku nazywało „tarmoszeniem myszki”.

– Odgryzę ci te zabaweczki, Eluś. Wezmę je sobie na pamiątkę. Ale z ciebie leci. Chyba mi nie sikasz ukradkiem, co? Takie te soczki słone, he he he – oderwał się na chwilę i dokuczał, ale to już nie była pora odpowiednia na żarty, zresztą wcale go nie słuchała. Dziewczyna chwyciła głowę partnera, dwie garście silnie zacisnęły się na męskich uszach i nie miał wyboru – musiał rudogłową szybko doprowadzić do orgazmu. Nie mógł już używać żadnych pędzelków i pędzli. Nie pozwoliła mu. Największe pędzliska i wałki malarskie były w robocie, bo mocno Piotra przyciskała. Pocierał krocze ustami, nosem, nawet policzkami, brodą i czołem – totalnie obmywał twarz w powodzi jej soków. Coś krzyczała podczas szczytowania, ale huk morza, wycie suki, jęki kobiety zlały się w jedno, może tylko własne imię w tym wszystkim wyłowił i to, że biedna suczka prawie umiera z rozkoszy. Gdy była w największej ekstazie, wbił jej nagle ośliniony palec w odbyt – taki z niego złośliwy skurwysyn.

Bawili się w podobny sposób jeszcze długo, aż się utrudzili i poczuli senność, a potem nagle, ni z tego ni z owego, zasnęli przytuleni, choć wydawało się, że nie sposób nawet drzemać pośród przeraźliwego huku morskiej wody. Spali twardo do rana. Gdy się zbudził, poduszka i jaskrawe włosy przytulanki, o które wycierał się twarzą we śnie, oraz samo oblicze mężczyzny pachniały intensywnie Elczyną cipą. „Miło. Wyspałem się jak cholera. Wcale mi, o dziwo, morski hurgot nie przeszkadzał. Mam maseczkę z soków kobiecych na twarzy. Będę śliczny. Powabny i jedwabny.”

Piotr, nadal głodny seksu, spróbował „powolutku, powolutku” posiąść przytulankę we śnie. Leżała na boku, w pozycji, którą czasem udawało mu się w ten niecny sposób wykorzystać z małą. Ale niestety. Elżbieta nie poczuła bluesa, nie miała tej cierpliwości, tego lotnego zrozumienia intencji partnera. Przytulanka nie zrozumiała, co poranna chuć każe mężczyźnie uczynić. Nie wykazała ni krzty wytrwałości, by dotrwać do momentu penetracji. Jak czapla polująca na węgorza sama łyknęła w głąb pochwy członka szukającego po omacku miejsca do parkowania. Ani się obejrzał. Znienacka. A oczekiwał opanowania i chociaż udawania, że śpi i jest jego prób nieświadoma. Najwidoczniej tylko mała potrafiła…

****

„Oj, mała, głupia pizdo, siebie i mnie skrzywdziłaś, głupia” – boleśnie przemknęło przez głowę potępienie małej.

Wspominał… Obrazy, emocje, zapachy…

To było dawno temu. Obudził się. Może to świt, a może późny poranek. Nie wiedział. Nawet mu się oczu nie chciało otworzyć. Przez powieki coś jakby jaśniało, ale bez ich rozwarcia nie mógł zgadnąć, która jest, mniej więcej, godzina. Przekręcił się ostrożnie na lewy bok. Tak ostrożnie i powoli, aby jego partnerka w zabawie, niczego nieświadoma i śpiąca, nie usłyszała najmniejszego szmeru, ani nie poczuła najlżejszego drgnienia materaca. W owej chwili, gdy przyszedł czas na poranną grę, mała to śmiertelny przeciwnik.

Zaplanował zabawę spontanicznie, nie pierwszy już raz zresztą. Powolutku i subtelnie zerżnie dziewczynkę, nie przerywając małej snu. A przynajmniej spenetruje Cyganeczkę tak delikatnie, aby obudziła się dopiero wtedy, gdy kutas znajdzie się już głęboko w cipie. Podaruje małej słodkie przebudzenie-zaskoczenie na początek dnia. Lubili oboje jak dzieciaki czynić sobie takie niespodzianki.

„Ciiii.” Manewr obrotu ciała trwał wieki całe.

Mała spała. Słyszał miarowe sapanie, gdy się mocno wsłuchał. Ciche. Jego hulajfiutka zawsze spała niczym anioł.

Przez chwilę ogarnęła go fala roztkliwienia, które go często napadało w podobnych sytuacjach. Czuł wdzięczność, że mała oddycha obok niego. Za tak wiele chciałby dziewczynce podziękować, że nie dało się dziękczynienia ubrać w słowa.

„Dzięki małej”, pomyślał, „głęboko przynależę do życia.” Tylko tyle zdołał podsumować i szybko zwalczył wzruszenie.

Zaczął się wolno do Ewy przysuwać. Centymetr po centymetrze, a raczej milimetr po milimetrze, żeby jej nie obudzić. Skradał się ostrożnie niczym indiański wojownik w dzieciństwie albo harcerz na podchodach. Uważał, żeby nie dotknąć żadnego skrawka ciała dziewczyny (jakiej dziewczyny? Zawsze wolał i zawsze używał na myśl o małej określenia dziewczynka!) Wykazywał ostrożność w staraniach wodza Apaczów, bo jak się jego pizdka zbudzi, całe poranne przedsięwzięcie weźmie w łeb.

Już czuł cieplną geografię drobnego ciała. Tu jakby cieplej i wilgotniej, a tam jedwabiściej lub cokolwiek piaszczysto. Mimo, że jeszcze nie doszło do najmniejszego dotyku, czuł. Rozpoczynał się proceder wiklinowej różdżki różdżkarza szukającego skarbu, który każdy mężczyzna pragnie odnaleźć. Żaden z niego radiesteta, ale dziś przy użyciu męskiej twardej różdżki, która jakby nowej wrażliwości dostała, która jakby otworzyła szeroko swoje jedyne, ślepe dotąd, oko, chciał dokonać znaleziska. Zdobyć skarb.

Zaczynał powoli szukać, wysuwać różdżkę. Na ślepo, na pamięć, na odwieczną intuicję. To-o-o-o trwało wieki.

W nozdrzach uchwycił zapach włosów małej. Znajomą nutę taniego, owocowego szamponu, do którego góraleczka była przyzwyczajona i nie chciała, gdy się poznali, zmienić kosmetyku na nic lepszego, szpanerskiego. Zaciągnął w płuca jeszcze bardziej znajomy i pamiętany zapach naturalnego łoju, który wydzielają cebulki włosowe. Słaby i bardzo kochany. Tęsknił za łaskotaniem włosów dziewczynki, tego jej nieco szorstkiego jedwabiu, który rzadko traktowała zmiękczającymi balsamami. Ale teraz nie dotknie włosów, bo tym Cyganeczkę zbudzi. Tylko niezbędne dotknięcia są dozwolone i dadzą zwycięstwo. Piotr tylko w jeden sposób chce dziewczynkę dotknąć. Tylko Tym. I tylko Tam.

Geometria ciała ma swoje prawa. Nie da się wykonać podstępu idealnie. Skradającemu się harcerzowi przeszkadzają małe, podkurczone pięty śpiącej, a potem już całe stopy. Blokują dostęp do skarbu nieświadomie, tkwią na wysokości męskich kolan. Piotr ostrożnie przywiera, jednoczy się z żywymi stopami Ewy. Może się pizdka nie obudzi.

Stopy są ciepłe, drobne. Zna je prawie tak dobrze jak swoje. Tyle się dziecięcymi stopami małej bawił. „Och. Nadal śpi. Jak to dobrze!”

Milimetr po milimetrze stópki dziewczynki odchodzą pod naciskiem męskich kolan. „Oj, tylko mi się nie obudź, głupia. Nie chcę!”

W rozgorączkowanej ocenie Piotra teraz już chyba droga wolna. Na chwilę skupia się całym jestestwem w swoim jedynym czubku – ślepym organie, który wyprężony nic nie widzi pod okryciem pościeli. Czub dotyka śpiącego ciała, muska je właściwie, bo należy zachować szczególną ostrożność. Rozmazuje męską wilgoć na skórze wewnątrz uda dziewczynki. Czub i Piotr, oceniają własne położenie względem szukanego skarbu. Kutas pospołu z mężczyzną próbują dokonać lokalizacji celu. Trzeba nieskończonej cierpliwości krawca nawlekającego igłę. I nieskończonej determinacji, bo przecież dziewczynka sama by rozchyliła swoje uda, gdyby ją obudził. Niepotrzebne byłyby wszystkie ceregiele. Ale Piotr nie pójdzie na łatwiznę. To, co zaplanował, musi się udać. Zrobi swojej dziewczynce niespodziankę. Choćby miał próbować całe dziesięć minut.

Czy można męskim czubem poczuć gęsią skórkę? Drobne wybrzuszenia włosowych mieszków? Nie wiadomo. Raczej nie. Ale Piotrowi wydaje się, że je czuje. „No, jak się bardzo chce, wszystko w bajce jest możliwe.”

Ona nie drgnęła. Nie zmienił się rytm oddechu. Ale nie śpi. Już nie. Nie wiadomo, skąd Piotr to wie, ale jest pewien. Może przez tę gęsią skórkę. „Kurwa, mała, nie spieprz mi tego. Śpij. Albo udawaj, że śpisz. Ani mi drgnij, mała pizdko. Proszę.”
Błądzenie trwa już wieki. Szukanie skarbu. Słodka tortura. Odwlekanie, przeciąganie gry.

Piotrowi robi się coraz przyjemniej. Jego wilgoć powlekła już chyba wszystkie okoliczne gładkości, zmoczyła każdy włosek hulajfiutki, którego Cyganeczka nie pozbyła się podczas depilacji. Już otarł się nie raz o przedsionek i chybił w wielu próbach. Przynajmniej tak mu się zdawało. Ale nie! Nagle trafił na wilgotniejsze miejsce, przesunął się po delikatnie ustępującej na boki bruździe. „Więc dopiero teraz się…” Chyba jest w domu. Chciałby powoli, nieskończenie powoli wślizgiwać się do jej gniazda. Przecież już jest od niego o milimetry. Ale się nie udaje. „Cholera jasna!” Ześlizguje się. Pełznie śliską od kobiecej śmietany płycizną i nie trafia na głębinę pochwy. To wręcz niemożliwe. „Przecież wiem, że tam jest. Ta cholerna cipa!” Ale wcale nie!

Zastanawia się, czy nie wziąć różdżki do ręki. Byłoby łatwiej. Ale niehonorowo – jeśli w tej zabawie istnieją honorowe zasady. Nie weźmie, nie pomoże sobie ręką.

Wykonuje motyle ruchy bioder, napędza krew do penisa zaciskaniem mięśni. Po wielekroć próbuje. Nie pomaga! W Piotrze pojawia się cień irytacji, ale ręce nadal trzyma za plecami. I jest mu coraz, coraz przyjemniej…

Hulajfiutka nie drgnęła, choć nie śpi z całą pewnością. Jest jak czapla czekająca na zdobycz. Ale mądra czapla. Domyśla się, o co chodzi w tej grze.

Oddycha rytmem mocno pobudzonym. „Wiem, że wiesz, że wiem, że nie śpię, bez słów.” Nawet jęk i westchnienie byłoby z jej strony faux pas. Mała pizdka to wie i nie popełni żadnego błędu. A przecież jej ciężko, bo już ocieka z podniecenia. Śmietanowo, gęsto płynie sokami na płyciźnie koło skarbu i na ciepłej miękkości lewego uda.

„Ale z niej podnieciuszka” – stwierdza mężczyzna.

Piotr wie, że Cyganeczka już nie może się doczekać tak jak on, ale jednak wytrzymuje. Jest jej straszliwie wdzięczny za matczyne zrozumienie. Jeszcze się przecież nie połączyli, a już są jednością, bo rozumieją się bez słów.

Po kolejnej z prób Piotr przeczuwa, że uda mu się trafić w cel. Odbywa milimetrową drogę tam i z powrotem. Mikroskopijny schodek w górę i w dół. Czuje drżenie hulajfiutki: niekontrolowane i wybaczalne. Cieszy się. Wie, jak bardzo Ewa go teraz pragnie. „Moja mała dziewczynka. Dziewczyneczka. Kobieteczka.” – Mężczyznę przepełnia kolejny napad tkliwości.

Gra. To jest zabawa niczym nieskończone podnoszenie rąbka dziewczęcej sukni. Z dzieciństwa. Ciągle widać więcej i coraz więcej oczekuje na odkrycie. Piotr porusza się bardzo wolno, nadal na lewym boku. Jest to cudownie niewygodna pozycja. Nie jest w stanie uderzyć i wbić się do dna. Nie jest w stanie niczym zaskoczyć swojej małej pizdki. Nie jest w stanie dotrzeć na dno do jędrnej wysepki macicy i pukać w nią miarowo.

Mała pęka. W końcu zaczyna mężczyźnie pomagać, choć początkowo poddaje się w ciszy – ani jęknie, ani sapnie. Porusza się razem z nim. Czasem wychodzi naprzeciw jego zagłębianiu, a czasem uciekając miednicą, robi mu na przekór aż do bólu. Przy tak wolnych ruchach, które oboje wykonują, taka przekora na przemian ze współpracą jest możliwa. Nie pada żadne słowo, ale Ewa mówi do Piotra coraz szybszym oddechem (słaba jest jego malutka), pomrukiem, westchnieniem, nawet śmietaną płynącą w cipie, z której nie tak, jak to teraz robią, powinno się ubijać masło. Może opowiada mu historię wszechświata, a przynajmniej historię ewolucji, tymi swoimi drobnymi ruchami bioder, jakby była kopulującą muszką sprzed milionów lat. Choć on, podniecony ich zbyt płytką kopulacją, nie jest w stanie cierpliwie słuchać. Wie o tym wszystkim tylko kątem myśli, bo cały jest skupiony w środku ciała małej.

Ile to już trwa? Pół godziny czy pięć minut? Piotr nie wie. Już nie może tego dłużej ciągnąć. W jednej chwili bezceremonialnie przewraca dziewczynkę na brzuch i przygniata, bo tak jest wygodniej niż na boku. Obejmuje Ewę udami. Pościel zjeżdża z kochanków i przestaje krępować ruchy. Piotr jakby się upewniał przez mgnienie, że naprawdę tkwi wewnątrz pochwy małej, czuje chwilę żalu, że brak mu cierpliwości, by pieścić swoją dziewczynkę tak, jak na to jej piękno i kruchość zasługuje. A potem zaczyna się jazda po szaleństwo. Czy małą boli, czy krzyczy z bólu, nie wiadomo. Piotr galopuje z zamkniętymi oczyma byle prędzej, byle mocniej, do dna. Materac pomaga, oddaje ruchy. „Jak wspaniale mieć swoje miejsce na ziemi. W mokrej cipce.”

Potem Piotr szepce małej wiele słów. Tych, które wydają mu się najpiękniejsze, najbardziej wdzięczne, których nikomu innemu nie powiedział i nie powie. Że już z nim wytrzymała tyle czasu. Że to i że tamto. I patrzą sobie z miłością prosto w oczy. A on się uśmiecha i do oczu i do jej małych sterczących z podniecenia suteczków.

——————

Tekst chroniony prawem autorskim. Opublikowany w witrynie najlepszaerotyka.com.pl Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikacja w innej witrynie bądź przedruk tylko za zgodą autora.

____________

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Dobry wieczór!

Opowiadanie Karela wieńczące cykl "Elżbiety" jest jednocześnie 150 tekstem opublikowanym na naszej stronie. Mamy więc powód do odkorkowywania szampana i cieszenia się tym, co jak dotąd udało nam się osiągnąć. Oczywiście świętować chcemy z naszymi wiernymi Czytelnikami, którzy są z nami od samego początku, albo też dołączyli w późniejszym okresie. Słowem – radujmy się i zakasujmy rękawy, bo jeszcze mnóstwo pracy przed nami! Pracy, dodajmy, niezwykle przyjemnej, bo zarówno pisanie, jak i czytanie tych opowiadań sprawia naprawdę wiele frajdy.

Pozdrawiam serdecznie
M.A.

Bardzo udany cykl, świetnie napisany. Padały tu już różne zarzuty wobec głównego bohatera, szczególnie w pierwszych częściach nie wzbudzał raczej sympatii. Ja postrzegałam go trochę inaczej i byłam skłonna mu to i owo wybaczyć.
Wydaje mi się być kimś, kogo dotknęła wielka strata, której nic nie potrafi już zrównoważyć. A żyć dalej trzeba.
Ten cykl jest wprawdzie oficjalnie o Elżbiecie, ale dla mnie było to również opowiadanie o Ewie, czyli o małej, która w tej historii jest cały czas obecna.

Historia, w którą się wierzy, od początku do końca, włącznie z różnymi małymi dziwactwami bohatera. Serdeczne gratulacje, Karelu!

Hmm… bez odbioru 😛

Ja również uważam, że cykl jest bardzo udany.

Zamknąłeś go natomiast w sposób mocno zaskakujący. Rozumiem, że cała "Elżbieta" to fragment wycięty z większej, nieerotycznej całości, tym niemniej spodziewałem się, że spuentujesz choćby jakąś sugestią co do dalszych losów Piotra i Elżbiety.

Co dostajemy w zamian? Retrospekcję wybitnie wskazującą na to, że Piotr nigdy nie wyzwoli się z pamięci o małej. A Elżbieta zawsze już będzie co najwyżej jej nieudanym cieniem. Skazanym na ciągłe sprawianie mu zawodu. Wielce to smutne i szczerze powiedziawszy, czytając poprzednie części nie spodziewałem się takiego zamknięcia. Ale chyba musiało takie właśnie być.

Z zainteresowaniem będę czekał na Twoje następne dzieła.

Pozdrawiam
M.A.

Panienko,

Czyżby to było zaproszenie do „intelektualnego hasania”? 😉

Tak, naprawdę, z lotu ptaka patrząc na opublikowane fragmenty, nie widzę powodu, by bohater wzbudzał antypatię. Bo cóż on takiego zrobił? Nic. Co mu trzeba wybaczać? Może tylko to, że wziął sobie kobietę bez miłości (acz z nadzieją, a nie z wyrachowaniem). Przytulankę. Sama się zastanów?

Megasie,

Ty podobne zastrzeżenia wysuwasz, niechęć podkreślasz.

Ja wiem albo się domyślam, czemu budzi antypatię. Bo różnica statusu między partnerami, bo nielubiany, nadal potępiany w polskim grajdole układ: stary – młoda.
Otóż zdradzę Wam coś. Powody, że zacząłem pisać.

1. Ktoś dawno temu napisał króciutki tekst o smutnym mężczyźnie na cmentarzu, przy grobie ukochanej.
2. Ktoś dawno temu napisał króciutki tekst o, sprawiającej wrażenie szczęśliwej, parze w kawiarni: starej, pomarszczonej (popękanej jak oryginalna chińska porcelana) kobiecie i młodym kochanku.
3. Dawno temu wezbrała fala nietolerancyjnej krytyki, która przewaliła się przez kraj po ślubie byłego premiera i dużo młodszej kobiety.

Pierwsze i drugie wzbudziło emocję, że ja potrafię niegorzej napisać od wspomnianego ktosia. Zachciało mi się tak, jak to czynił ktoś, wzbudzać emocje czytelnika.
Drugie i trzecie było powodem z tej samej parafii – komentarze społeczeństwa/czytelników wzbudzały sprzeciw, że ludzie tak stereotypowo oceniają i potępiają innych, którzy odstają od standardu (zresztą nie tylko na tym polu, każde odstępstwo budzi u większości niechęć, a już w polskim grajdole szczególnie).
Chciałem coś z tym fantem zrobić, chciałem „walczyć” z ograniczeniami grajdoła. I skoczyłem do „walki z wiatrakami”.
Pierwsze i trzecie – łącznie dało inspirację, by coś napisać. I tak się męczę od tamtej pory 
Jak widać, ciężko obalić przywiązanie czytelników do stereotypów.

Zakończenie jest dość przypadkowe, Megasie. Bez intencji szczególnych. Ot, tak wyszło. A czy „Piotr nigdy…”? Bądźmy jednak dobrej myśli. Czas i przypadki chodzące po ludziach, leczą prawie wszystkie rany.

Dzięki za komentarz, Moi drodzy. Ot, „pohasałem” sobie troszkę.

Karelu,

Piotr wzbudza antypatię niektórych z nas bo… po prostu tak jest. Nie musimy mieć racjonalnych ku temu przyczyn. To zresztą niczyja inna, lecz Twoja wina, bo takim go napisałeś :-)Po prostu dzięki Tobie mogliśmy zajrzeć do jego głowy. I ujrzeliśmy gościa, który – jak zauważyła bodajże Rita – zawsze wszystko wie najlepiej, a przynajmniej tak mu się wydaje. Traktuje "Przytulankę" dość instrumentalnie, jest z nią chyba tylko po to, by zapomnieć o małej, bez wielkich nadziei na głębszą relację. Nie popełnia jakichś wielkich grzechów, co to, to nie. Ale też nie jest jakiś oszałamiająco sympatyczny.

Różnica wieku między Piotrem i Elżbietą nie przeszkadza mi zbytnio. Natomiast nie da się ukryć, że pod każdym (materialnym, pozycji społecznej) względem Piotr ma przewagę. To z pewnością utrudnia budowanie partnerskiej relacji. Myślę, że tego typu relacja mogłaby być przyjęta z trudem przez otoczenie nie tylko w, jak to piszesz, "polskim grajdole", ale także na Zachodzie. Dzisiejsza epoka ma bowiem swoje wymagania, a jej hymnem jest egalitaryzm. Związki takie jak Piotra i Elżbiety były zapewne łatwiej akceptowalne w dawnych wiekach, gdy nie wymagano równości między partnerami. Dziś z pewnością wywoływałby uśmieszki i zjadliwe komentarze.

Niestety, każdy czas narzuca pewne normy i ograniczenia i od tego nie da się uciec. Walka z tymi ograniczeniami, nawet zwieńczona sukcesem (czytaj: rewolucją obyczajową), zakończy się tylko ustanowieniem innych. Pełna wolność jest niestety złudzeniem, a chęć uwolnienia się od sądów innych – niespełnialnym marzeniem.

To tyle z mojej strony. Pohasałeś i chwała Ci za to. Z tego, co czytałem z Twoich nowych "hasań" wnioskuję, że młody Piotruś znacznie bardziej przypadnie mi do gustu 🙂

Pozdrawiam serdecznie
M.A.

Megasie,

Chyba nie oceniałem tekstów, biorąc pod uwagę sympatię do bohatera. Wydaje mi się to dość infantylne. Unikam słowa "nigdy", bo aż tak pewny nie jestem.

Niemniej rozumiem czytelnika, który pragnie sympatyzować z postaciami tekstu. Jeśli nie może, rzuca opowieść i zajmuje się czymś innym, czyta coś bardziej odpowiedniego.

Moja finalna konstatacja jest taka, że łatwizną jest uczynić bohatera sympatycznym. Łatwizna nie zawsze mnie kusi:)

No i widzisz, Karelu, że wciąż mnie nie rozumiesz 🙂

Przecież ja lubię Twój cykl! Zwłaszcza ostatnie rozdziały, którym dawałem najwyższe noty. I bohater, który budzi moją antypatię nie wpływa na moją ocenę, bo podoba mi się co innego: sposób prowadzenia narracji, realizm opisu.

A co do antybohaterów, to niech Kassander mówi w mym imieniu – i stanowi dowód, że ja też nie lubię postaci w stylu Mary Sue 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Tak się droczę, Megasie 🙂

A co do Kassandra… nie uważam go za antybohatera. Człowiek swoich czasów.

No to inaczej… jedną z moich ulubionych powieści są "Łaskawe" Jonathana Littela 😀

M.A.

I wszystko jasne, Megasie 🙂

Niestety nad tym odcinkiem nie rozsypię pochwał. Byłoby lepiej gdybym go nie przeczytała i zakończyła na poprzednim. Wymazuję z pamięci i będę udawać, że go nigdy nie było. Piotr tu jest kontynuacją zmiękłego, zwyczajnego facia z Terapeutki.
Miodowłosa rządzi!

zooza

A ja lubię ten odcinek. Nie za „męskie hołdy”, nie za „huk morza”. Lubię go za cztery zdania:
„Poranny, skrajnie bezmyślny i samolubny seks miał swoje niepowtarzalne walory. Jeszcze nie otwierałeś oka, a już rodziła się świadomość bliskości kobiety i jej dostępnego ciała. Dziarski członek nie pytając o zgodę właściciela, sterczał oczekując na właściwe spozycjonowanie bioder. Żadna refleksja nie mąciła prymitywnej radości ruchania.”

I za „hulajfiutkę”.
I za zakończenie, które bardzo mnie boli.

Artimar, też lubię. Z publikowanych fragmentów najbardziej lubię cząstki z czwartego i powyższego – piątego. A pojęcie „hulajfiutka” narodziło się podczas rozmowy bohaterów: Piotra i jego ukochanej małej; wywiodła tę nazwę w logicznym ciągu skojarzeń właśnie mała na podstawie opowieści Piotra o przedszkolnych hulajnogach 🙂
Zooza, wiem już teraz, w której części światów panują klimaty, które lubisz.
Zawszeć to jakaś wskazówka,

Uśmiechy dla Czytelniczek,
Karel

Wybacz karelu, że nie na temat, ale nie wiem jak inaczej skontaktować się z Tobą. Daj jakiegoś aktywnego maila cy cóś.

pozdrawiam

AS

Starski, mój drogi
Podaj jakiegoś maila na adres redakcji z prośbą o przekierowanie do mnie i jakoś się skontaktujemy.
Pozdrawiam,
Karel

odezwij się, jeśli możesz, na leeski@hotmail.it

w przyszłym tygodniu

Ale tak na początku czy pod koniec przyszłego tygodnia? Bo mam spotkać się z Królową Wielkiej Brytanii i nie wiem jak ustawić to spotkanie, żeby nie wypadło akurat w dzień nadejścia Twojego maila karelu 😀

Napisz komentarz