Zięć marnotrawny 2/2 (Miss.Swiss)  3.73/5 (645)

21 min. czytania

Poniższe opowiadanie jest publikowane powtórnie w ramach cyklu Retrospektywy. Pierwszy raz pojawiło się na portalu Najlepsza Erotyka 9 czerwca 2014 roku.

Przeczytaj pierwszą część opowiadania

– Kiedy nie wiem, proszę pani dziedziczki, bo przecie żniwa… – Waldemar podrapał się po głowie. W drugiej ręce ściskał kurczowo czapkę. Niepewnie czuł się w warszawskim salonie. Rozglądał się ukradkiem po meblach i wystroju pomieszczenia. Bał się poruszyć. Stanął ostrożnie na parkiecie, żeby nie nadepnąć przypadkiem na duży, mięsisty dywan pokrywający większą część podłogi salonu. Dwie przeszklone etażerki wydawały mu się mocno niestabilne. Cichutkie drżenie i pobrzękiwanie zgromadzonych w nich kryształów zdawało się towarzyszyć każdemu mocniejszemu stąpnięciu. Wyobrażał sobie, że może się poślizgnąć i łokciem wybić szybkę… to by dopiero było! Jakże oni mogli mieszkać tak niepraktycznie, dziwił się w duchu. No, ale mieli też i inne dziwactwa, a już największe z nich było powodem, dla którego stał teraz przed Matyldą. Kobieta obrzuciła go surowym spojrzeniem.

– Zapłacę i wam, i waszemu ojcu. Ale do dyspozycji będziecie przez całe lato, trzy miesiące, w te dni, kiedy dam wam znać. Poślę po was, kiedy będzie ku temu czas. A wtedy to będzie najważniejsze. Czasem będzie to i trzy i cztery dni pod rząd, rozumiecie?

– Rozumić, rozumim przecie… tylko w polu…

– Najmiecie kogo do żniw… A wy tymczasem… żadnych cygaretek, tytoniu ani gorzałki… I kobiet.

– Ale…

– Nie jesteście przecie żonaci?

– Nie pani, tylko po słowie z Hanką od Kowalów.

– Wybornie. Z narzeczoną, znaczy, żyjecie w czystości?

Waldemar spuścił głowę i mruknął niechętnie coś, co wydawało się potwierdzeniem.

– Rzecz jasna, że w czystości! – wtrącił przysłuchujący się rozmowie proboszcz.

Z tą czystością to po prawdzie nie do końca tak było, bo Hanka, najładniejsza dziewczyna we wsi, gdy tylko rodzina dogadała się co do podziału pola i lasu z matką Waldemara, od razu stała się i milsza dla niego i chętniejsza. Zawsze udało się znaleźć chwilę w stodole albo nad rzeką. Nawet już mu pokazała, co mu wraz z ożenkiem przypadnie w udziale. To, co zobaczył, spodobało mu się nadzwyczajnie.

No, a oprócz Hanki bywała przecież i Zochna, której obfite piersi ściśnięte wąskim stanem śniły mu się po nocach, i Wala – z nią wprawdzie sypiało pół wsi, ale słodką naiwność i szczodrość dziewczyny wykorzystywał na równi z innymi, gdy tylko go naprawdę przypiliło, a i jeszcze kilka innych znalazło by się po sąsiednich wsiach. Korzystał z kawalerskiego stanu, gdy tylko mógł.

Nie pasowało mu więc, że ta znajoma dziedzica zadaje mu takie pytania. Osobiste, znaczy. W ogóle cała sprawa jawiła mu się dziwacznie i nie do końca był jej zrazu pewien, ale obietnica sporego zarobku zrobiła wrażenie na młodym człowieku, który tyle pieniędzy na raz z trudem mógł sobie w ogóle wyobrazić. Gdyby to jeszcze w pobliżu Matylców się działo, bałby się, że go wezmą na języki. Że jednak przywieźli go samochodem do Warszawy i sprawę mu dokładnie wyłuszczono, a zrobił to nie kto inny, jak szanowany ksiądz dobrodziej, nie martwił się. Wszyscy będą zadowoleni, klarował proboszcz. Bogaczom z miasta pomoże się w nieszczęściu, dobry uczynek zrobi, a oni pomogą Waldemarowi. Suma była zawrotna, gdyby się udało. Taka, że i murowaną chałupę można by wystawić. Gdyby nie, za same tylko próby dostałaby mu się i tak godziwa wypłata.

Matylda przyjrzała się uważnie młodzieńcowi. Podniosła się z krzesła, obeszła go naokoło. Poczuł się jeszcze bardziej nieswojo, gdy palcem wskazującym dźgnęła go w pierś, delikatnie podniosła podbródek mężczyzny i obróciła głowę w prawo, a następnie w lewo.

Nie protestował jednak. Wyższy był od niej o dwie głowy, trzymał się prosto, usiłował przybrać obojętną minę, gdy taksowała go wnikliwym spojrzeniem. Przyjemnie było popatrzeć na Waldemara. Ciężka praca na gospodarstwie nie zdołała jeszcze zgiąć mu karku, a troski o codzienny byt odebrać urody. Ciemne włosy, oczy i regularne, można nawet powiedzieć, szlachetne rysy twarzy były nieraz tematem do rozważań w Matylcach oraz otaczających je wsiach. Szeptano, że niezwykle urodziwa Halszka, matka Waldemara, bywała swego czasu często w dworku dziedzica Powojskiego. Faktycznie, młodzieniec przypominał starego hrabiego z dawnych czasów, co miało niebagatelny wpływ na to, że Matylda wybrała go spośród trzech kandydatów zaproponowanych przez księdza dobrodzieja.

– Macie jakieś pytania? – Najwyraźniej przypadł jej do gustu, bo wreszcie dała mu spokój, odeszła kilka kroków i spojrzała nań z wyraźną aprobatą.

– A gdzie to będzie? – odważył się w końcu spytać.

– Gdzie? – powtórzyła zaskoczona Matylda. – Ach, gdzie… No tak… To ja jeszcze nie wiem, gdzie dokładnie… Myślę, że nie tu, w tym domu. Raczej w domu mojej siostry, niedaleko… Wszystkiego się dowiecie za… – Spojrzała do podręcznego notesika, który zawsze nosiła w kieszeni sukni – za dwa tygodnie, piętnastego… Czternastego przyślę po was kierowcę.

– No to my już z Waldemarem pójdziemy. – Ksiądz proboszcz podniósł się z fotela i skłonił przed Matyldą. – Dopilnuję osobiście, żeby chłopak dobrze się prowadził przez ten cały czas… – Uścisnął wyciągniętą ku niemu kobiecą dłoń i, poszturchując chłopaka, a także kłaniając się nieustannie gospodyni, wraz z młodzieńcem opuścił salon.

Zaraz pod drzwiami natknęli się na drobnego, nerwowego mężczyznę w jasnym letnim garniturze, z włosami skropionymi obficie brylantyną. Waldemar przerastał go o głowę. Facet dreptał niespokojnie w miejscu, tak że Waldek nawet pomyślał, iż wybrylantowany goguś wygląda jak mały chłopiec, który coś przeskrobał i czeka na karę, niepewny swego losu. Niepewnie położył rękę na mosiężnej klamce. Na ostre: Proszę! wypowiedziane z głębi salonu, drgnął, zgarbił się i ostrożnie uchylił drzwi. Co było dalej, Waldemar nie wiedział. Pochłaniały go myśli o świetlanych perspektywach zarobkowych.

***

– Ale… duszko, ja nie jestem pewny, czy to taki dobry pomysł. – Teodor, najwyraźniej wytrącony z równowagi, przechadzał się nerwowo po salonie. Tym razem zagnała go w kozi róg, tak się czuł. Stanęła w drzwiach, i, chciał nie chciał, musiał stawić czoła rodzinnym kłopotom. Diabli nadali tego Bodzia! Szczerze żałował teraz karcianych długów i przyjaźni ze starym Lanckiewiczem. Jeszcze bardziej – swojego własnego uporu przy forsowaniu owego nieszczęsnego kandydata na zięcia. Toż mu ten niby przyjaciel sprzedał kota w worku, podrzucił towar wybrakowany, bubel wprost, nienadający się do niczego.

Łypnął w stronę tarasu, ale drzwi wyjściowe były tego deszczowego popołudnia zaryglowane i wyjścia nie miał. Bezradnie spojrzał na swą ostatnią przystań, ulubiony fotel. Niestety, tym razem był zajęty. Królowała w nim Greta, młodsza siostra Matyldy. Rzadko ją zapraszali, rzadko pokazywali światu, bo i nie było się czym za bardzo chwalić . Rozwódka! I to do tego taka, która za nic miała opinię towarzystwa. Siedziała tam, niczym Pola Negri albo jej słynna imienniczka, w kolorowym zawoju na głowie, z mocno uczernionymi brwiami, trzymała w wypielęgnowanej dłoni długą cygaretkę.

– Pomysł jest przedni! – zawołała z entuzjazmem – a wasz byczek niczego sobie, niczego…

– Właściwie… sama dałabym się takiemu zaflancować, choć nie znoszę dzieci! Ale samo ich robienie…

– At, daj spokój, daj spokój! – Matylda gwałtownie zamachała rękami – gdzieś ty się nauczyła tak wyrażać! Chcemy tylko jednego… Żeby Nelly u ciebie zamieszkała i w te dni, co to mówiłyśmy…

– Tak, tak, wszystko jasne! Ale będzie zabawa! – Greta poderwała się z fotela, podbiegła do Teodora i ucałowała go w oba policzki. – Będziesz dziadkiem, a może też i wujkiem?

– Idź, idź już! Dam ci znać, na kiedy wszystko przygotować. – Zniecierpliwiona Matylda chciała jak najprędzej pozbyć się siostry. Gdyby nie to, że Greta dysponowała sporym majątkiem i pięknym, wygodnym domem na sąsiedniej ulicy, nawet by jej do głowy nie przyszło tę czarną owcę do siebie zaprosić. Ale tym razem wciągnięcie jej w problemy życia uczuciowego Nelly okazało się politycznie korzystne. Teodor z westchnieniem przyjął, że już wszystko w tej kłopotliwej sprawie zostało postanowione. Jeśli jednak łudził się, że w nagrodę uda mu się spędzić spokojny wieczór przy brydżu i koniaku, to następne słowa małżonki szybko wyprowadziły go z błędu.

– A teraz musimy jeszcze zdecydować, co z Lulą… Mam na to doskonały pomysł!

***

Noce są dla przyjemności, tak jej kiedyś powiedział. I tego się trzymali. A te letnie sprzyjały kochankom nadzwyczajnie, choć ktoś mógłby rzec, że sceneria do ich schadzek i sam przebieg ukradkowych spotkań trąci kiczowatym romansem, a bohaterowie upajają się swym własnym romantyzmem. Lula opanowała perfekcyjnie sztukę zsuwania się po pniu orzecha i cichych powrotów przez kuchenne drzwi do swojego pokoju na piętrze. Nawet w ciemności wiedziała, która ze starych, dębowych desek parkietu i schodów zdradliwie skrzypi, którego psa trzeba przekupić, żeby nie okazał swojej zbytniej radości z jej powrotu, no i jak okazać wdzięczność swojemu mimowolnemu wspólnikowi w sekrecie. Lula dysponowała już całkiem sporym groszem , choć dobrze nie znała jeszcze wartości pieniędzy. Pracą nie musiała na szczęście zaprzątać swej ślicznej główki, to rozmaite dobra, odziedziczone i otrzymane, pracowały na nią. Bodzio był głupkiem i pozerem, wiedział jednak, jaki spokój ducha zapewnia pełna kiesa. Zaoferował się tedy, że dorobi jej klucz i będzie czuwał, by nikt nie przyłapał i nie wydał młodych. Wdzięczna Lula, nieświadoma, że czułe chwile z porucznikiem Witoldem mają w osobie Bodzia wiernego i zaangażowanego widza, sypnęła hojnie groszem w stronę szwagra. A gdy czasem wzdychał, że tego i owego mu brak, znajdowała sposób, by sfinansować mu niewinne zachcianki. O tym, co będzie jesienią, a już nie daj Bóg, zimą – nie myśleli.

Nie inaczej było i owej nocy, która, w dosłownym tego słowa znaczeniu okazała się brzemienna w skutkach i feralna dla wszystkich bohaterów niniejszej opowieści. Gdy tylko zegar na pobliskim kościele wybił północ, okno pokoju Luli otworzyło się ostrożnie. Dziewczyna wprawnym ruchem przerzuciła nogi przez parapet, chwyciła za mocną gałąź i zsunęła się po pniu. Otrzepała resztki kory z bluzki i spodenek. Bodzio, już na posterunku, zastąpił jej drogę.

– Naoliwiłem furtkę – pochwalił się. – Tak będzie bezpieczniej.

– O, kochany jesteś! – Lula pogrzebała chwilę w kieszeni, wydobywając z niej złotą dziesięciodolarową monetę – A to dla ciebie, dostałam na urodziny. Ale co mi tam po złocie, tobie się przyda bardziej, do tych twoich interesów.

Bodzio westchnął nieco teatralnie.

– Mam na oku naprawdę zyskowny biznes, tak… Swoją część oczywiście dostaniesz, gdy tylko zarobię pierwsze pieniądze… Sprawa jest mocna, można wiele zyskać!

– A ile można stracić? – roześmiała się Lula znająca już dobrze słomiany zapał Bodzia i talent do popadania w kłopoty.

– Tym razem to pewniak! – zaperzył się młodzieniec. – Ekskluzywny klub usługowy. Pewny zysk!

– Ach, Bodek, czy to ważne? Ja w ogóle o tym nie myślę, jest tyle innych wspaniałych rzeczy na świecie… ale teraz schowaj się, porucznik idzie! I uważaj mi na matkę, bo ostatnio źle sypia.

Bodzio niczym duch przemknął między owocowymi drzewami i schował się pod czereśnią. Z zachwytem patrzył, jak porucznik władczym ruchem przyciąga do siebie dziewczynę i wpija się w jej usta. Denerwowały go wprawdzie westchnienia, te wszystkie ściszone ochy i achy wydawane przez egzaltowaną pannicę, ale starał się ich nie słyszeć. Stał tak niedaleko, że nic nie przeszkadzało mu podziwiać oficera. Ku jego rozczarowaniu, Wicio przyszedł tego wieczoru bez munduru, w sportowej koszulce i spodniach. Mundur podobał się Bodziowi. A Wicio w mundurze zachwycał go jeszcze bardziej. Jednakże dopasowana koszulka lepiej uwidoczniła wysportowaną figurę kochanka Luli. Szerokie, silne ramiona, twarde mięśnie rąk, regularne wypukłości na torsie znamionujące dobre wytrenowanie, a także mocny , wklęsły brzuch. Z podziwem patrzył, jak Wicio ściąga ubranie przez głowę. Gdy na chwilę odwrócił się plecami do obserwatora, ten, zachwycony mógł do woli napatrzyć się na drgające pod lekko brązowawą, opaloną skórą mięśnie grzbietu. Gdyby namaścić Witolda oliwą, jak czyniono to przed wiekami z atletami greckimi, wyglądałby jak posąg. Bodzio poruszył się niespokojnie. Lula zasłoniła mu pyszny widok. Jak to w ciągu kilku spotkań pozbyła się wszelkich zahamowań, pomyślał z pogardą. Już widział, jak z rozkoszą (udając jednak wstyd) potrafiła oddawać się porucznikowi na trawie. Zadziwiało go, że w krótkim czasie udało się Wiciowi przekonać ją do wielu praktyk, przy których nawet on, starszy od dziewczyny o dobre kilka lat, mocno się rumienił. Kształtował ją jak wosk niemal, posłuszną, gorliwie wypełniającą polecenia, ciekawą i chętną do nauki. Gdy już raz udało się ją przekonać do pójścia na całość, a stało się to poprzedniego tygodnia, padły wszelkie opory . Ta jej gorliwość i fakt, że oboje są tak mocno sobą pochłonięci, denerwowała Bodzia. Winą obarczał oczywiście bezrozumną Lulę, która zajmowała czas i myśli oficera. Miał nadzieję, że szepnie mu słówko o jego troskliwej ochronie, może nawet przedstawi szwagra. Nic takiego się jednak nie stało. Gdy tylko ich dłonie, usta, oczy spotykały się, oboje zapominali o bożym świecie,.

Lula z szelmowską minką odsunęła się od wielbiciela i szepnęła:

– Poczekaj!

Zrzuciła koszulkę i spodenki. Porucznik gwizdnął cicho.

Dziewczyna została w biały negligé, tak cieniutkim jak mgiełka niemal, bardziej odkrywającym niż skrywającym jej wdzięki. Ani chybi, bielizna niczym u Grety, pomyślał z przekąsem Bodzio, Młode, drobne piersi prężyły się pod lekko lśniącym materiałem, odznaczając się na nim ciemniejszymi obwódkami. Bodzio obojętnym wzrokiem ogarnął sylwetkę szwagierki, która, choć nie budziła w nim żadnych emocji erotycznej natury, prezentowała się, musiał to przyznać, nader estetycznie. Krótka koszulka rozszerzała się lekko ku dołowi i kończyła tuż pod pośladkami najmłodszej latorośli rodu Matyldy. Od uprawiania wielu „szportów“ uda dziewczyny nabrały jędrności i delikatnego umięśnienia. Chwyciła za końce haleczki i zaczęła leciutko podnosić ją do góry, niczym kurtynę przed teatralnym przedstawieniem. Porucznik stał oparty o pień drzewa, śledząc zafascynowany te całkiem udane poczynania młodziutkiej kochanki. Lekki uśmiech zagościł na jego wargach, gdy dół koszulki uniesiony został nad miejsce, w którym Lula skrzyżowała uda. Lekko wypukły trójkąt porośnięty kręconymi blond włosami przykuł jego uwagę. Podszedł do niej powoli i osunął się na kolana. Objął uda dziewczyny i przycisnął wargi do jej łona. Najwidoczniej było to bardzo przyjemne, bo Lula przymknęła powieki i wydała z siebie cichutki pomruk zachwytu. Witold nie spieszył się. Przesuwał dłońmi po pośladkach dziewczyny, coraz wyżej i coraz łapczywiej. Obnażył białe zęby i kąsał teraz na oślep, wydawało się, po podbrzuszu i łonie dziewczyny, wsuwał język w pachwiny i oblizywał uda.

Bodzio rozpiął spodnie, ujął swój nabrzmiały członek w dłoń. Nie mógł się na dobre zdecydować, czy przymknąć powieki, wprawić w ruch fantazję i ujrzeć się na miejscu Luli, czy sycić wzrok widokiem pięknego mężczyzny, jego idealnie ukształtowanego torsu i namiętnych pieszczot. Westchnął głęboko. Czekał na moment, gdy Witold rozbierze się całkowicie, opuści spodnie… Stęknął z rozkoszy, gdy porucznik zdecydowanie, choć z właściwą mu delikatnością, zmusił Lulę do uklęknięcia. Całowali się teraz gwałtownie, dziewczyna pozwalała na śmiałe pieszczoty piersi i łona, posłusznie odwróciła się do oficera tyłem i wypięła w jego stronę pośladki, z którymi ten dopiero rozpoczął swoistą zabawę, wymierzając jej lekkie klapsy, szczypiąc i podgryzając od czasu do czasu. Widać i to przypadło jej do gustu, bo chichotała po pensjonarsku, gdy Witold co raz zadzierał haleczkę do góry, zarzucał jej na plecy i coraz śmielej sobie poczynał.

Wzwód Bodzia osiągnął apogeum. Śledził poczynania parki z zapartym oddechem, stękając od czasu do czasu i coraz mocniej pocierając członek. Westchnął, gdy zobaczył penisa Witolda, którego ten szybkim ruchem wydobył na zewnątrz.

Weźmie ją jak burą sukę, przemknęło przez myśl podnieconemu Lanckiewiczowi. Już się do niej dobiera… Ale nie, Witold nadal koncentrował się na okrąglutkich i twardych jak połówki jabłka pośladkach kochanki. Przesuwał po nich członkiem, uderzał lekko w rowek pomiędzy nimi, spluwał i rozcierał ślinę. Lula ucichła, niepewna, co nastąpi. Usiłowała odwrócić głowę, zorientować się w jego zamierzeniach, lecz twardy rozkaz przywołał ją do porządku. Posłusznie spuściła głowę. Bodzio jęknął, gdy zrozumiał zamiary Wicia i zobaczył, gdzie nakierowuje swój członek, uprzednio roztarłszy w tamtym miejscu ślinę. Już dotykał żołędzią otworu w zgrabnym tyłeczku panny Eulalii, jakby badał najlepszy kąt wejścia, gdy Bodzio nie wytrzymał. Z głośnym jękiem osiągnął rozkosz , nadepnął przy tym na pałętające się pod nogami suche gałązki, których niedbały ogrodnik jak zwykle nie uprzątnął. Witold zerwał się natychmiast na równe nogi, podciągnął spodnie i, nim Bodzio zdołał wydusić choć słowo wyjaśnienia, dopadł do niego z dzikim błyskiem w oczach. Potrząsał nieszczęsnym jak szmacianą kukiełką, wymierzając mu siarczyste policzki, okraszane mocnymi żołnierskimi słowami. Krzyki Luli nie powstrzymywały go w wymierzaniu kary podglądaczowi. Bodzio zaniósł się szlochem, co wzmogło jedynie i tak dziką już furię Witolda. W domu zapaliły się światła, ale niestety, nie zwrócili na to uwagi.

***

Mimo dezaprobaty Matyldy, Greta lubiła palić na werandzie przed domem. Oczywiście, mogła zostać zauważona w tej sytuacji przez miejscowe plotkarki, ale nic sobie z tego nie robiła. Gdy reputacja zostanie raz zniszczona, nic nie jest w stanie jej zaszkodzić. Ist der Ruf mal ruiniert, lebt sich dann ganz ungeniert, mawiał jej były małżonek Otto, austriacki fabrykant. I choć nudziła się w tym, trwającym niecałe dwa lata, małżeństwie niemiłosiernie, przyznawała byłemu mężowi rację. Można faktycznie zaryzykować stwierdzenie, że opinia publiczna nie obchodziła Grety nic a nic. Majątek pozwalał jej na niezwykłe, jak mawiano, ekstrawagancje, stroje, podróże i miłostki. Widywano podobno przed jej domem i aktorów i pisarzy, skandalistów, bon vivantów, a nawet polityków. Szeptano nawet, że sam premier… ale to tylko szepty były i nie do końca jasno z nich wynikało, czy chodziło o premiera zdymisjonowanego czy obecnego, a może nawet wcale nie o przedstawicielu polskiego rządu plotkowano. Greta tych doniesień nie dementowała bynajmniej, uśmiechała się tajemniczo, mrużyła zbyt umalowane oczy (jak jaka aktorka!) i unosiła wysoko prawą, wydepilowaną i pociągniętą czernidłem brew.

Rozkoszowała się pięknym sierpniowym porankiem. Służąca przyniosła jej na taras śniadanie złożone ze świeżych rogalików i konfitury z róży, czarnej mocnej kawy i długich francuskich cygaretek. Greta bujała się w wiklinowym fotelu, a jej myśli błądziły wokół siostrzenic i ich przyszłych losów.

Współczuła Luli, ale poza uświadomieniem jej, że w życiu zawsze można mieć wybór, albo popłynąć z prądem, albo żyć po swojemu, nic jej pomóc nie mogła. A nawet gdyby w jej możliwościach leżał ratunek, być może wcale by nic nie uczyniła. Najważniejszą osobą w jej życiu była ona sama.

Poleciła przygotować na piętrze pokój dla Nelly i nie pożałowała jej niczego. Wygodne, jasne pomieszczenie, gotowalnia z dużym okrągłym lustrem, trochę eleganckiej bielizny, kwiaty. Z samego rana zasłano duże łóżko szlachetnym gatunkiem pościeli w kolorze lawendy, ustawiono w wazonach świeże piwonie i przygotowano herbatę. Nelly zjawiła się wkrótce później, onieśmielona, zawstydzona wręcz, przemknęła obok ciotki ze spuszczoną głową, a w przygotowanym dla niej pokoju od razu ukryła się za japońskim parawanem.

Greta ciekawa była Waldemara. Czy i jak wywiąże się ze swojej niecodziennej misji? Niecierpliwiła się lekko. Poczuła nawet lekkie mrowienie w krzyżu, rozchodzące się przyjemnym ciepłem po podbrzuszu. Powinien już być. Faktycznie, wkrótce potem czarna limuzyna podjechała niemal pod sam dom. Waldemarowi towarzyszył proboszcz. Chłopak wydawał się zdenerwowany, niepewny. Czysta biała koszula i spodnie, zakładane zapewne jedynie w święta albo do kościoła, rozbawiły Gretę. Wystroił się, a zaraz ciuchy będzie musiał zrzucać, pomyślała.

Podała dłoń najpierw księdzu dobrodziejowi, potem młodemu. Ksiądz z namaszczeniem ucałował wypielęgnowaną dłoń kobiety, przytrzymał chwilę dłużej, niżby wypadało, a Greta poczuła na sobie jego palący wzrok spod przymrużonych powiek. Oglądał ją, może nawet rozbierał wzrokiem. Miała jeszcze na sobie domowe, luźne, jedwabne wdzianko, według mody ostatniego sezonu, ręcznie tkany niebieski jedwab w kwiaty jabłoni. Dekolt był w nim trochę za głęboki, co zapewne mogło się nie spodobać księdzu, albo wręcz przeciwnie, wzbudzić jego entuzjazm.

Waldemarowi brak było nieco ogłady, jego uścisk wypadł sztywno i niezgrabnie. Przyłapała go na spozieraniu w miejsce, gdzie poły szlafroczka krzyżowały się na piersiach. Materiał lamówki odstawał nieco, gdyby więc spojrzeć pod odpowiednim kątem, dałoby się pewnie zobaczyć dużą część jędrnego, sterczącego biustu, nie zniszczonego karmieniem, nadmiernym opalaniem czy kiepską bielizną. Waldek zaczerwienił się i odwrócił głowę.

Ksiądz kręcił się niespokojnie po werandzie, wyraźnie oczekując, że kobieta odprawi młodzieńca i zechce poczęstować go filiżanką wybornej kawy.

– Zdrożeni jesteśmy – zauważył, wachlując się końcem stuły, nie wiadomo, czy specjalnie, czy z pośpiechu włożonej.

– Moja siostra czeka już na księdza dobrodzieja ze śniadaniem – odparowała Greta ze słodkim uśmiechem. – A potem i z obiadem. Słyszałam, że przygotowują młode kurczęta w śmietanie… – Wyciągnęła doń rękę, wyraźnie na pożegnanie.

Rad nierad, zabrał się więc w drogę, obrzuciwszy ją ostatnim, jak jej się wydawało, lekko tęsknym spojrzeniem.

Zostali sami. Greta stanęła blisko chłopaka, tak że poczuł zapach drogiego mydła oraz kwiatowych perfum. Tak nie pachniała żadna dziewczyna w Matylcach. Zaciągnął się tą wonią, zatrzymał oddech. Długie, pomalowane na czerwono paznokcie kobiety dotknęły jego ust, zsunęły się koszulę. Niepokoiła go, ciekawiła. Greta oparła dłoń o umięśniony tors chłopaka. Z trudem panowała nad sobą. Był dobre piętnaście lat młodszy, tak go oceniała. Niezepsuty jak miejscy bon vivanci, prosty, świeży. Jego fizyczność podnieciła ją. Jak on, taki zawstydzony, to z tą nieporadną Nelly zrobi? Zamierzała przy tym być, jeśli nie w pokoju, to na korytarzu.

Raz, jako bardzo młoda dziewczyna, po alkoholu oddała się w stajni wiejskiego dworku zwyczajnemu parobkowi. Na sianie niemal, na klepisku. Jeszcze dziś na wspomnienie tamtych zakazanych pieszczot twardych, sękatych rąk brutalnie przesuwanych po jej wypielęgnowanej, jasnej skórze, gwałtownych, niemal brutalnych sztychów sprawiających ból, lecz zakończonych wybuchem euforii, obraźliwych epitetów pod jej adresem (chłop był też nieźle wypity) robiło jej się gorąco. Waldemar przywoływał te wspomnienia. Odkąd Greta skończyła czterdzieści lat, jej zmysłowość i seksualność wybuchła ze zdwojoną siłą. O ile wcześniej, jako nieposłuszna, krnąbrna młoda kobieta gustowała w starszych mężczyznach, czego najlepszym przykładem było jej krótkie małżeństwo i niezliczone romanse, to od jakiegoś czasu czuła fascynację młodszymi od siebie. Bawiło ją ich mniejsze doświadczenie i z ochotą udzielała im lekcji w ars amandi. Tylko, że kandydatów na kochanków w tym wieku nie znajdowała w otoczeniu wielu. Teraz trafiał jej się wręcz wymarzony kąsek.

Wzięła chłopaka za rękę i wprowadziła do domu. Szedł bez słowa po drewnianych schodach na pięterko, korytarzem aż do końca, do biało lakierowanych drzwi, za którymi czekała Nelly.

Greta westchnęła. Czuła pulsowanie w podbrzuszu i coraz większą ochotę na fizyczne zbliżenie. Już sam niby niewinny dotyk trwający zaledwie te kilka minut, ciepło jego ciała, bliskość mężczyzny, mocno podziałała na jej wyobraźnię. A przecież nigdy sobie niczego nie odmawiała. Stanęła przed Waldemarem, nadal trzymając go za rękę. Bezczelne patrząc mu w oczy, położyła jego rękę na swoim dekolcie. Spojrzał niepewnie, zmarszczył brwi. Umowa była przecie inna, pomyślał. Jednak gdy Greta rozsupłała materiałowy pasek i rozchyliła poły szlafroczka, szybko o tym zapomniał. Widok posągowego, wypielęgnowanego ciała kobiety sprawił, że jedynie przełknął ślinę i spiekł raka. Podniecił się od razu, tym bardziej, gdy przykryła jego dłoń swoją i poprowadziła ją szlakiem od doliny między piersiami aż do wilgotnych gąszczy u zbiegu ud, gdzie przebierał palcami, chcąc wyplątać się z tej gęstwiny. Greta jednak wzmocniła uścisk.

Dzwonek do drzwi wejściowych sprowadził ich na ziemię. Greta puściła rękę Waldemara, z zadowoleniem spojrzała na znaczne wybrzuszenie w spodniach i popchnęła go w stronę pokoju Nelly. Pospiesznie poprawiła szlafrok i już niemal frunęła schodami do wejścia, zapomniawszy o nim i jego misji.

***

Nieco nieśmiała jest i zamknięta w sobie – uspokajała Matylda Edmunda Powojskiego, jednocześnie porozumiewawczo spoglądając na księdza dobrodzieja.

– Ale panna Lula nawet nie chce na mnie spojrzeć – niemal z wyrzutem odparł mężczyzna. – Uciekła zaraz, jak mnie tylko ujrzała. A miałem nadzieję, że już dziś sfinalizujemy sprawę, a na tę okoliczność zakupiłem… – Tu sięgnął do kieszeni na piersiach – to właśnie… Wenecka robota.

Matylda i Teodor jak na komendę pochylili się nad małym aksamitnym pudełeczkiem. Ksiądz łypnął z zaciekawieniem. Pierścionek z białego złota spoglądał na nich obojętnie sporym brylantowym okiem spośród granatowego zamszu.

Matylda przyjrzała mu się ze znawstwem córki złotnika.

– Rzeczywiście i robota dobra i wartość spora – rzekła gładko, udając obojętność. Z trudem pohamowała okrzyk radości. Za zaprezentowany klejnot z powodzeniem można było zakupić samochód, jeśli nie spory kawał ziemi z lasem.

– Dla panny Eulalii tylko, co najlepsze – odparł dwornie Edmund.

– Czuj się pan przyjęty – wyrwało się Teodorowi, który najchętniej pozbyłby się już wszystkich problemów związanych z wydawaniem córek za mąż.

– Z Lulą wszystko omówimy – zapewniła gościa Matylda. – Ona jest panu przychylna wielce, tylko ostatnio lekko niedomagała… Za dużo szportów i słońca. Ale już ja ją pokieruję… szczęście moich córek jest dla mnie na pierwszym miejscu!

Ukontentowany tym zapewnieniem Edmund schował cenne pudełko do kieszeni i z apetytem zaatakował młode kurczęta w śmietanie.

***

Nie szło mu z dziewczyną. Namęczyli się okrutnie, nim wreszcie znowu, przywoławszy pod powiekami obraz doskonałego ciała Grety, zdołał osiągnąć wzwód, nim też ona nauczyła się tak rozłożyć nogi, żeby mógł wsunąć się w ciasną szczelinę między obfitymi udami. Trzymał ją za nadgarstki rozłożonych ramion i poruszał mechanicznie, licząc na szybki finał, który jednakże jak na złość nie nadchodził. Dziwił się jej niewielkiemu doświadczeniu, wszak miał informacje, że od ponad dwóch lat była mężatką. Popiskiwała jak mysz, co denerwowało go tylko.

– Zapalić pójdę – oświadczył, wysuwając się z niej po słabym orgazmie. – Potem spróbujemy raz jeszcze.

Oświadczenie to przyjęła z ulgą, odwróciła na bok i skulona, niemal natychmiast zasnęła.

Waldemar założył tylko spodnie, skręcił papierosa i wyszedł boso na korytarz. Rozejrzał się. Grety nie było nigdzie widać. Zszedł po schodach i otworzył drzwi na werandę. Lepiej chyba byłoby kosić albo kamienie tłuc, niż używać z tą panną, pomyślał zniechęcony. Jednak wizja sporego zarobku sprawiła, że na powrót zaprzyjaźnił się z myślą o zapładnianiu Nelly. Westchnął, zdusił niedopałek i wszedł do domu. Na szczęście w środku było chłodno, gorące sierpniowe przedpołudnie zatrzymało się na tarasie. Powoli, stopień za stopniem, wspiął się na piętro. Stanął przed białymi drzwiami, chcąc jak najdalej odsunąć od siebie moment, w którym przekroczy próg.

Boczne drzwi otworzyły się ostrożnie. Kobieca dłoń o ostrych czerwonych paznokciach chwyciła go za ramię i stanowczym ruchem wciągnęła do środka. Zamrugał oczami, chcąc dostrzec coś w ciemności. Ciemne zasłony przesłaniały okna, przepuszczając do środka jedynie nikły blask słoneczny. Greta stała przed nim całkiem naga, jeśli nie liczyć fikuśnego pasa okalającego biodra, do którego przypięte były ażurowe ciemne pończochy. Sutki przysłoniła niewielkimi kółeczkami zwieńczonymi pędzelkiem frędzli. Takie dziwo widział na nieprzyzwoitych rycinach w domu dziedzica, gdy kiedyś, jako nastolatek towarzysząc matce sprzątaczce, nieopatrznie skręcił do biblioteki dworu i został tam przyłapany na nieprzyzwoitej czynności: wpatrywał się w obrazek dziwacznie przystrojonej tancerki francuskiego kabaretu. Oj, miał się wtedy z pyszna! Matka ukarała go surowo, tylko dziedzic śmiał się i puszczał do niego oko.

A teraz Greta, kobieta przecie w latach, przystroiła się niemal niczym tamta dziewczyna z ryciny… Waldemar patrzył jak urzeczony, gdy rozpinała mu spodnie, z zadowolonym pomrukiem ścisnęła członka, który natychmiast zgłosił swoją chęć do uczestnictwa w takiej konstelacji. Pachniała już bardziej tym, co znał, gdy kochał się z Hanką lub Walą nad rzeką, ale mimo wszystko bardziej subtelnie i słodko.

Przylgnęła do niego, ocierając się o niego, obejmując udem. Jej niecodziennie przystrojone piersi podsuwała mu prowokująco pod usta. Chwycił czerwone frędzelki zębami i lekko pociągnął. Ozdoba odkleiła się, ukazując nabrzmiałą, ciemną brodawkę piersi, którą natychmiast otoczył ustami, z lubością ssąc i rozgniatając językiem.

Greta mruknęła i wyraziła ochotę na kochanie się w jej łóżku. Nie miał nawet czasu odpowiedzieć na jej natarczywe pieszczoty, na obściskiwanie członka, tak szybko został wprowadzony do mokrej i gorącej szczeliny, otoczony jej długimi, i nader zgrabnymi nogami. Czuł jej napięcie, pulsowanie nabrzmiałej łechtaczki, łaskoczący język w uchu, na szyi, w ustach. Nie bronił się wcale. Podniecony, wsuwając i wysuwając się z niej w szybkim tempie, zauważył, jak wiele radości czerpie z jego ruchów; jak nabrzmiała i gorąca, oddaje mu się cała, zupełnie jakby nie było między nimi różnicy ani wieku, ani stanu. To jej oddał takie powodzie nasienia, jakich się po sobie w ogóle nie spodziewał. Podnieciło go, że rozsmarowała je dokładnie po udach, piersiach i dekolcie, a potem nie pozwoliła odejść, nim nie scałował z niej wszystkiego, nie wylizał mocno jak pies i nie zapewnił, jak jest piękna i godna pożądania. Podzieliła się z nim na koniec francuskim papierosem, który śmierdział perfumami i nie przypadł mu do gustu, ale że był od niej, nie protestował. Czuł błogie odprężenie i radość, jakby udało mu się wreszcie coś niezwykłego, a to było przecież tylko, jak mawiano we wsi, chędożenie z dużo starszą kobietą. Pomyślał, że tak będzie pewnie jeszcze ze dwa albo trzy razy i uśmiechnął się na samą myśl o tym, co mogą jeszcze bez żadnych przeszkód dokonać w jej sypialni. Dziarskim krokiem ruszył do sypialni Nelly.

***

Matylda stanęła przy oknie, jak to często miała w zwyczaju. Listopad nie nastrajał optymistycznie, od dawna padało, a wiatr tańczył z resztkami liści na ogołoconych drzewach. Żadna romantyczna parka nie mogłaby ukryć się w ogrodzie, pomyślała mimochodem. Ale nie było już takiej obawy. Na piętrze ucinała sobie poobiednią drzemkę Nelly w widocznej ciąży. Bodzio, na etacie w fabryce Edmunda, wracał po pracy prosto do domu i z oddaniem pielęgnował ciężarną żonę. Był w tym całkiem dobry, jak z zadowoleniem stwierdziła Matylda. Gdy z małym pudełkiem smakowitych wyrobów cukierni Zajdla ukazywał się popołudniem u wylotu ulicy, z satysfakcją stwierdzała, że jej plan powiódł się całkowicie.

Najwidoczniej młodzieniec potrzebował mentorki, która nawróciłaby go na właściwą drogę. Można nawet powiedzieć, że młody Lanckiewicz wyrobił się, dojrzał i spełniał swe obowiązki z pewnego rodzaju dumą, cechującą wielu przyszłych ojców. Ciąża Nelly zdusiła węża niesmacznych plotek, który zaczynał już syczeć to tu, to tam, w sąsiedztwie. Po dwóch męskich rozmowach Bodzio wyznał Matyldzie prawdę. Słuchała ze zgrozą i obrzydzeniem, ale gdy tylko zdołała się otrząsnąć z szoku i wyładować swój słuszny gniew na Teodorze (odpokutować musiał ten nieszczęsny mezalians utratą swoich brydżowych popołudni, którą to karę przyjął z należytą pokorą) oraz na niedbałym ogrodniku – nareszcie go zwolniła – jej wrodzony pragmatyzm doszedł do głosu. Co było najkorzystniejszym wyjściem z sytuacji? Przecie nie rozwód! Wystarczyło już jednej gorszycielki w rodzinie, przez którą nie wytrzymało słabe serce matki, a zgryzota i wstyd zabrały wcześniej ojca!

W końcu Bodziowi pozwolono warunkowo zostać. Raz w miesiącu zgłaszał się do niej po ekstra wypłatę i zezwolenie na wieczorne wyjście do miasta. Klub Magnolia, gdzie wolno mu było spędzić wieczór, zapewniał dyskretny półmrok i spełnienie pewnych, w życiu codziennym, niedozwolonych fantazji.

Lula… tak, nawet ona się zmieniła. Pobladła, wyciszyła się. Spoważniała. Mało zostało w niej z dziewczyny, którą była jeszcze tak niedawno, bo w lecie. Swój pełny już brzuch niemal starała się ukryć, cofała się lekko spłoszona, gdy Edmundowi zbierało się na czułości wobec małżonki.

Trzeba czasu, młoda jest – pocieszała swojego udanego zięcia Matylda. Najważniejsze, dodawała w duchu, że udało się pozbyć tego, pożal się, Boże, oficera. A również siejącej zgorszenie Grety, oczywiście! Co za szczęście, że słynąca z kiepskiego prowadzenia się niewiasta miała w zwyczaju spędzać zimę na południu Francji.

Udało się więc po raz kolejny wyprowadzić rodzinny okręt z akwenu niebezpiecznych wirów i burz na spokojne wody, ocalić członków jego załogi przed ich własną lekkomyślnością mogącą przynieść im zgubę, gdyby zdecydowali się na nieostrożne, fałszywe manewry… A to wszystko dzięki niej… Matylda odwróciła wzrok od okna. W fotelu pochrapywał snem sprawiedliwego spacyfikowany i zgodny Teodor. Uśmiechnęła się. Wszystko było w porządku.

Czy myślała tak także wtedy, gdy kilka miesięcy później pochowano Lulę, piękną i wesołą niegdyś Lulę, która wolała skoczyć do wezbranego wiosennymi wodami nurtu Wisły, niż wieść spokojny i dostatni żywot u boku zacnego małżonka i świeżo narodzonej dzieciny; gdy policja zaaresztowała Bodzia za naruszenie obyczajności i gdy Greta wróciła z Francji zaokrąglona i z młodszym od siebie o lat dwadzieścia, kolejnym kochankiem – nie wiadomo.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wejdź na nasz formularz i wyślij je do nas. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

 

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Dobry wieczór! I zarazem *** Ostrzeżenie przed spoilerami! Czytać na własną odpowiedzialność! ***

Miss doprowadziła swą zjadliwą satyrę na straszne (postfeudalne) mieszczaństwo II Rzeczypospolitej do logicznego, choć gorzkiego finału. Do ostatniej strony spodziewałem się napisu "ciąg dalszy nastąpi". Nie nastąpi. Szkoda, choć może to i lepiej, bo dłuższe przebywanie z udręczonymi (czy też z lubością dręczącymi innych) bohaterami tej historii stawałoby się coraz bardziej bolesne. Satyra była bowiem udana, a więc z powodzeniem odsłaniała bardzo wredne cechy postaci. Matylda to prawdziwa Dulska do n-tej potęgi, Bodzio to zahukany tchórz, Witold – jebaka bez krzty honoru, Teodor przedkłada święty spokój ponad wszystko, łącznie ze szczęściem swoich córek, ksiądz to – jak zwykle – hultaj i kanalia. W całej tej historii bardziej sympatyczne zdają się tylko Greta i Lula. Ale znowu – ta pierwsza jest zbyt samolubna, by spojrzeć poza kraniec własnego nosa (bardzo, nawiasem mówiąc, pięknego), tej drugiej zaś nie starcza odwagi, by zawalczyć o szczęście, albo chociaż o wolność. No i może jeszcze Waldemar, wobec którego zarzutu żadnego przedstawić nie potrafię. Ot, do chłopiny uśmiechnęło się szczęście. Niech mu nadal sprzyja!

Wszyscy męczą się tu ze wszystkimi, oddychając dusznym i pełnym miazmatów powietrzem "dobrego domu". Każdy w miarę możliwości okłamuje pozostałych w imię zachowania delikatnej równowagi utkanej z hipokryzji i wstydu.

Jeśli mam jakiś zarzut odnośnie opowiadania, to dotyczy on finału właśnie. Ze wszystkich bohaterów największą cenę zapłaciła najbardziej niewinna, czyli Lula. Z kolei Matyldzie, podłemu babsztylowi, który ruszył całą lawinę wydarzeń, nie dzieje się nic złego. Nie mamy nawet satysfakcji zajrzenia do jej głowy, gdy cały, pieczołowicie budowany wizerunek rodziny wali się w gruzy. Miss pisze: "Czy myślała tak także wtedy, gdy kilka miesięcy później (…) nie wiadomo". No właśnie – dlaczego nie wiadomo? Do tego momentu narrator był praktycznie wszechwiedzący, zaglądał po kolei w głowy bohaterów. Szkoda,że oszczędzono nam ostatniego spojrzenia w duszę Matyldy. Wtedy moglibyśmy liczyć na jakieś katharsis. A tak – nie jest nam dane. Pozostajemy więc z poczuciem niedosytu.

Poza tym jednak, "Zięcia marnotrawnego" należy uznać za projekt uwieńczony sukcesem.

Pozdrawiam serdecznie
M.A.

Coś pięknego!
Miss,taka różnorodność opowiadań i każde to perełka!

Dziękuję bardzo, Zu!

Bardzo interesujące zakończenie dobrego opowiadania. Autorka objawia się nam jako współczesna Zapolska. Miło wciąż odnajdywać takie perełki na Najlepszej. Oby jak najdłużej i jak najczęściej!

Absent absynt

Smutno, że tak to się kończy. Ale inaczej chyba nie może. II RP to było bagno, zbyt często gloryfikowane w naszych czasach. Tekst dobry, śmiały w krytyce. Czytałem z przyjemnością.

Marksista

Dzień dobry,

Zacznę od najważniejszego – Miss, jak ja Ci zazdroszczę lekkości pisania, stylu. To są czynniki, które powodują, iż jakiegokolwiek tematu byś nie wybrała, zawsze wyjdzie perełka. O Twych umiejętnościach przelewania myśli na papier mogę tylko pomarzyć, brawo!

W przeciwieństwie do opinii Megasa, koniec opowiadania mnie nie rozczarował. Owszem, można zadawać sobie pytania o reakcję Matyldy na dalszy bieg wydarzeń. Czy poddała się temu i z pokorą wystawiała się otoczeniu na pokaz, obnosząc się ze swą żałobą, czy może – jak zwykle miała to w zwyczaju – próbowała wykorzystać tragedię, która spotkała jej rodzinę. Możemy snuć przypuszczenia, którą drogę wybierze intrygantka, zawsze szukająca – wedle jej opinii – najlepszego rozwiązania dla ogółu rodziny.

Czytając tekst Miss zastanawiam się nad jednym: czy lepiej zostać przymuszonym do niechcianego małżeństwa, być pionkiem w czyjejś grze, czy może, wedle wzorców współczesności, tworzyć własną obłudną grę i dać się – przepraszam za wyrażenie – zeszmacić na własne życzenie. Grę, gdzie liczy się pozycja i oczywiście pieniądz mający zapewnić głównemu zainteresowanemu/j dostatnie życie. Nie wiem. Możliwość samodzielnego wyboru zawsze stała u mnie na piedestale, ale gdybym była na tyle głupia, aby próbować podejmować tak interesowne decyzje, to chyba jednak zostałabym przy pionku.

kenaarf

Cieszę się, Kenaarf, że dostrzegasz lekkość – przyznam, że tym razem pisało mi się nadzwyczaj ciężko, czułam niemal, że wyciskam z siebie kolejne zdania.

Kiedyś ktoś w moim gronie znajomych rzucił tezę, że "układane" małżeństwa wcale nie były takie złe… Teraz jest całkowita swoboda wyboru, a jednak mnóstwo nieszczęśliwych związków wokół, rozstań, rozwodów, nie mówiąc o tym, że miłość wcale nie bywa decydującym czynnikiem przy wyborze partnera.
Zresztą – Lula mogłaby uciec z ukochanym… Może jednak wygoda, pewna bierność, lub też słabość charakteru zdecydowały, że tego nie zrobiła? W końcu obie panny były dość rozpieszczone.
Dodam, że pierwowzór Luli miał za sobą jedynie nieudaną próbę samobójczą, ale mogło to się skończyć inaczej. Przeżyła i dożyła sędziwego wieku:-) Nigdy jej do końca nie rozgryzłam.

A z tym Waldemarem – to naprawdę tak było:-) No, może nie tak, jak w tej scence, ale rzeczywiście został najęty "byczek do zaflancowania", jak mi opowiadano…

Karelowi i Megasowi dziękuję za ekspresową korektę i uwagi do tekstu! Co ja bym bez Was zrobiła:-)

No! i proszę.
Chwaląc Cię, Droga Miss, wiedziałam, co piszę 😉
To co chciałam przekazać stało się mało zrozumiałe: pionki, gry, może szachy, a może chińczyk. Ty, w dwóch zdaniach oddałaś całą kwintesencję mojej myśli.
Czemuż nie ustawiłam się za Tobą w kolejce po talent? Nie wiem 🙂

Co do Lulu – pytasz, co nią kierowało: bierność, wygoda, słabość charakteru. Chyba wszystko po trochu. Ucieczka z ukochanym w tamtych, wcale nie takich dalekich czasach, to nie lada wyzwanie zwłaszcza dla rozpieszczonej dziewczyny przyzwyczajonej do wygód. A i partner do "łatwych" nie należy – żołnierz w końcu.

A Waldemar, byczek rozpłodowy. W zasadzie nie można mieć do niego pretensji. Chłopak z nizin, robotnik mógł tylko pomarzyć o kontakcie seksualnym z dziewczyną zwykle niedostępną dla plebsu, z dobrego domu. Któż by nie skorzystał? Na dodatek nie musiał dbać o wszelkie zabiegi mające na celu wyeliminowanie ciąży. Do tego sowita zapłata. Patrząc z jego perspektywy – rewelacja 🙂
To nic, że Greta była motorem, przypuszczam, że zarówno Waldemar, jak i Nelly tylko na tym skorzystali.

kenaarf

Dobrze napisane, to i fajnie się czyta. Oby więcej takich opowiadań na NE!

No to skoro znamy już dalsze losy rodzinki, to może jest szansa na nową część Manhattanu? Bylibyśmy bardzo zobowiązani!

Mustafa

Niestety, publikacja następnych części nie nastąpi raczej przed wakacjami… Proza życia tj, życiowe zmiany:-)

Świetne, bardzo podoba mi się styl, dbałość o szczegóły z epoki oraz dobór imion:) Pozdrawiam!

Napisz komentarz